poniedziałek, 11 lutego 2013

I.

Tej nocy wkroczenie do świętego gaju było szaleństwem.
Wicher dudnił w jego najmroczniejszych zakamarkach, wiodąc za sobą tysiące posłusznych płatków śniegu, które w szaleńczym tańcu zamieniały się w szarą smugę. Gałęzie smukłych sosen huśtały się tak, jakby hulało na nich stado barbarzyńskich istot rodem z najgłębszych otchłani rozpaczy. Te głosy wrzeszczące w oddali, mieszające się ze skrzypieniem zginających się drzew… Kto czynił takie larum o tej porze? Czy to echo zatraconych dusz? Cóż za złe stworzenia się tam czają w kniejach? A może to fałszywy księżyc maluje ich kształty opalizującym blaskiem?
Za kurtyną ponurej kakofonii i amorficznego kweresu zionęło czarną pustką serce ciemności.
Właśnie o tej porze śmiertelni obchodzili Zimowe Staniesłońca. Noce trwały krócej, ustępując miejsca dniom. Tejże nocy skrywające się w cieniu nieprzyjazne straszydła wyjątkowo słabły. Dlaczego by tego nie uczcić?
Nic nie zapowiadało tragedii.
W wybudowanej na perzowisku pobliskiej osadzie dziewki plotły sobie warkocze i przywdziewały nowe ubrania, matrony przyrządzały potrawy, a mężczyźni rąbali drewna na opał. Odbywały się przygotowania do nocnych potańcówek: chałupy przyozdabiano stogami siana, snopki żyta stawiano w kątach, stoły wyścielano wyschniętą trawą – wszystko zgodnie z tradycją - by przywieść do siebie urodzaj. Mieszkańcy wili się jak w ukropie, szybko przemykali z ciastami i piwem po zamarzniętej ziemi pomiędzy chatami, ciesząc się z nadchodzącego czasu zabawy.
Z powodu obecności wyroczni od ponad dwudziestu lat osadników nie spotkało żadne nieszczęście. Ona - będąc poświęconą Marzannie, bogini śmierci, zimy i złego losu - chroniła ich przed gniewem swej opiekunki. Jedynym warunkiem, jaki musiała spełniać, żeby błogosławieństwo działało, był dożywotni zakaz odwiedzania świata za palisadą.

Wśród obcych ludów Fenris jawiła się jako żywa legenda. Powiadano, że jej niebywałe zdolności do wywoływania wizji na temat różnych okresów czasu miały związek z zamkniętymi w niej pierwiastkami wszystkich światów – przeszłych, przyszłych oraz teraźniejszych.
Pomimo możliwości władania nadzwyczajnym i bardzo rzadkim darem, w rodzimym plemieniu traktowano ją tak jak resztę jej poprzedniczek zamieszkujących podmokłe niziny kotlin w Rii.
Określenie pozycji społecznej dziewczyny okazywało się nie lada orzechem do zgryzienia. Teoretycznie rzecz biorąc, w plemiennej hierarchii zajmowała stanowisko na równi z kastą kapłanów, co było wielkim zaszczytem, gdyż to spośród nich wybierano wodza. W praktyce wszystko zdawało się bardziej bezlitosne. Pospólstwo dawało jej do zrozumienia, że jest niczym, drobnym pyłkiem przy zniewalającym blasku kosztownych kamieni.
Nie zmieniało to faktu, iż osadnicy zwracali chorobliwą uwagę na wypowiadane przez nią komentarze dotyczące ich działań.
By wzbudzić większy mir w społeczeństwie i wydawać się milszą, starała się wzbraniać od rozkazywania innym. Nie do końca wierzyła w swoją władzę, zapewne za sprawą duchownych, którzy mamili ją od dziecka, a także niesprawiedliwie poniżali w obawie o utratę pozycji. Prawdopodobnie nie chcieli zrezygnować z dobrodziejstw losu na korzyść słabej kobiety.
Urodziła się po to, aby służyć. Wychowywanie się pod okiem specjalnie sprowadzonych druidów kształtowało jej charakter oraz wpajało podporządkowanie się elicie. Gdyby nie opiekunowie, nie miałaby zielonego pojęcia o tym, jak się zachowywać. Ufna, że tak powinno być, nie zgłaszała sprzeciwu.
Po co wychodzić na zewnątrz? W lasach kłębiło się od dzikich zwierząt, demonów i bandytów. O pożywienie też nie dbała. Wszystkie jej potrzeby natychmiastowo zaspokajano.

Serce wyroczni powinno być nieskalane. Egoizm okazywał się największą, najzjadliwiej tępioną wadą w grupie wieszczek. W celu wyeliminowania tejże przywary dokładano szczególnych starań, aby dziewczyna nigdy nie widziała swojego odbicia.
Fenris nie potrafiła sobie wyobrazić swojego wyglądu. Trudno, żeby nie spostrzegła swoich szczupłych łydek lub małych dłoni z cienkimi palcami zakończonymi nieszczególnie ładnymi, płaskimi paznokciami – ale twarz, wyznacznik „ja”, przez długie lata stanowiła zagadkę. Na nic zdawało się dotykanie lub przeglądanie w kubku pełnym żurawinowego soku.
Nie można zaprzeczyć – gdzieś wewnątrz niej samej pobrzmiewała nuta samolubstwa, którą powinna, lecz nie chciała, wytępić.
„Moje człowieczeństwo” powtarzała w duchu za każdym razem na usprawiedliwienie, kiedy stwierdzała, że za dużo myśli o sobie.
Niebywale kuszącym tematem do rozważań na temat własnej osoby były jej włosy. Miała szczęście, że panujący wszędzie zwyczaj zabraniał kobiecie ścinać pukli krócej niż do talii. Każdego ranka odwiedzały ją staruszki - młode dziewczęta mogły „namącić jej w głowie” - i plotły długi warkocz z ciemnobrązowych kosmyków.
Mając szesnaście lat, zaczęła siwieć, co bardzo przeżywała. Inaczej miałaby się sprawa, gdyby się bieliły pojedyncze włosy. Z dnia na dzień przybywało jasnych, grubych pasm. Najpierw się zdziwiła, później zaczęła panikować.
Włosy były najważniejszą częścią jej wyglądu: kiedy ludzie na nią patrzyli, zawsze odnosiła wrażenie, że najpierw zwracają uwagę na splot brązowych kosmyków. Nie interesowało ją czy ten wyraz spojrzenia to zazdrość, czy może podziw. Czupryna grała dosyć ważną rolę w jej próbach nawiązywania kontaktu z innymi i to było dla niej najistotniejsze. 

Wygrany.