Wicher
dudnił w jego najmroczniejszych zakamarkach, wiodąc za sobą tysiące posłusznych
płatków śniegu, które w szaleńczym tańcu zamieniały się w szarą smugę. Gałęzie
smukłych sosen huśtały się tak, jakby hulało na nich stado barbarzyńskich istot
rodem z najgłębszych otchłani rozpaczy. Te głosy wrzeszczące w oddali,
mieszające się ze skrzypieniem zginających się drzew… Kto czynił takie larum o
tej porze? Czy to echo zatraconych dusz? Cóż za złe stworzenia się tam czają w
kniejach? A może to fałszywy księżyc maluje ich kształty opalizującym blaskiem?
Za
kurtyną ponurej kakofonii i amorficznego kweresu zionęło czarną pustką serce
ciemności.
Właśnie
o tej porze śmiertelni obchodzili Zimowe Staniesłońca. Noce trwały krócej,
ustępując miejsca dniom. Tejże nocy skrywające się w cieniu nieprzyjazne
straszydła wyjątkowo słabły. Dlaczego by tego nie uczcić?
Nic
nie zapowiadało tragedii.
W
wybudowanej na perzowisku pobliskiej osadzie dziewki plotły sobie warkocze i przywdziewały nowe ubrania, matrony
przyrządzały potrawy, a mężczyźni rąbali drewna na opał. Odbywały się
przygotowania do nocnych potańcówek: chałupy przyozdabiano stogami siana,
snopki żyta stawiano w kątach, stoły wyścielano wyschniętą trawą – wszystko
zgodnie z tradycją - by przywieść do siebie urodzaj. Mieszkańcy wili się jak w
ukropie, szybko przemykali z ciastami i piwem po zamarzniętej ziemi pomiędzy
chatami, ciesząc się z nadchodzącego czasu zabawy.
Z
powodu obecności wyroczni od ponad dwudziestu lat osadników nie spotkało żadne
nieszczęście. Ona - będąc poświęconą Marzannie, bogini śmierci, zimy i złego
losu - chroniła ich przed gniewem swej opiekunki. Jedynym warunkiem, jaki
musiała spełniać, żeby błogosławieństwo działało, był dożywotni zakaz
odwiedzania świata za palisadą.
Wśród
obcych ludów Fenris jawiła się jako żywa legenda. Powiadano, że jej niebywałe
zdolności do wywoływania wizji na temat różnych okresów czasu miały związek z zamkniętymi w niej pierwiastkami wszystkich
światów – przeszłych, przyszłych oraz teraźniejszych.
Pomimo
możliwości władania nadzwyczajnym i bardzo rzadkim darem, w rodzimym plemieniu
traktowano ją tak jak resztę jej poprzedniczek zamieszkujących podmokłe niziny
kotlin w Rii.
Określenie
pozycji społecznej dziewczyny okazywało się nie lada orzechem do zgryzienia.
Teoretycznie rzecz biorąc, w plemiennej hierarchii zajmowała stanowisko na
równi z kastą kapłanów, co było wielkim zaszczytem, gdyż to spośród nich
wybierano wodza. W praktyce wszystko zdawało się bardziej bezlitosne.
Pospólstwo dawało jej do zrozumienia, że jest niczym, drobnym pyłkiem przy
zniewalającym blasku kosztownych kamieni.
Nie
zmieniało to faktu, iż osadnicy zwracali chorobliwą uwagę na wypowiadane przez
nią komentarze dotyczące ich działań.
By
wzbudzić większy mir w społeczeństwie i wydawać się milszą, starała się
wzbraniać od rozkazywania innym. Nie do końca wierzyła w swoją władzę, zapewne za sprawą duchownych, którzy mamili ją od dziecka,
a także niesprawiedliwie poniżali w obawie o utratę pozycji.
Prawdopodobnie nie chcieli zrezygnować z dobrodziejstw losu na korzyść słabej
kobiety.
Urodziła
się po to, aby służyć. Wychowywanie się pod okiem specjalnie sprowadzonych druidów
kształtowało jej charakter oraz wpajało podporządkowanie się elicie. Gdyby nie
opiekunowie, nie miałaby zielonego pojęcia o tym, jak się zachowywać. Ufna, że tak powinno być, nie zgłaszała sprzeciwu.
Po
co wychodzić na zewnątrz? W lasach kłębiło się od dzikich zwierząt, demonów i bandytów. O pożywienie też nie dbała.
Wszystkie jej potrzeby natychmiastowo zaspokajano.
Serce
wyroczni powinno być nieskalane. Egoizm okazywał się największą, najzjadliwiej
tępioną wadą w grupie wieszczek. W celu wyeliminowania tejże przywary dokładano
szczególnych starań, aby dziewczyna nigdy nie widziała swojego odbicia.
Fenris
nie potrafiła sobie wyobrazić swojego wyglądu. Trudno, żeby nie spostrzegła
swoich szczupłych łydek lub małych dłoni z cienkimi palcami zakończonymi
nieszczególnie ładnymi, płaskimi paznokciami – ale twarz, wyznacznik „ja”,
przez długie lata stanowiła zagadkę. Na nic zdawało się dotykanie lub
przeglądanie w kubku pełnym żurawinowego soku.
Nie
można zaprzeczyć – gdzieś wewnątrz niej samej pobrzmiewała nuta samolubstwa,
którą powinna, lecz nie chciała, wytępić.
„Moje
człowieczeństwo” —
powtarzała w duchu za każdym razem na usprawiedliwienie, kiedy stwierdzała, że za
dużo myśli o sobie.
Niebywale
kuszącym tematem do rozważań na temat własnej osoby były jej włosy. Miała
szczęście, że panujący wszędzie zwyczaj zabraniał kobiecie ścinać pukli krócej
niż do talii. Każdego ranka odwiedzały ją
staruszki - młode dziewczęta mogły „namącić jej w głowie” - i plotły długi
warkocz z ciemnobrązowych kosmyków.
Mając
szesnaście lat, zaczęła siwieć, co bardzo przeżywała. Inaczej miałaby się sprawa, gdyby się bieliły pojedyncze
włosy. Z dnia na dzień przybywało jasnych, grubych pasm. Najpierw się zdziwiła,
później zaczęła panikować.
Włosy
były najważniejszą częścią jej wyglądu: kiedy ludzie na nią patrzyli, zawsze
odnosiła wrażenie, że najpierw zwracają uwagę na splot brązowych kosmyków. Nie interesowało ją czy ten wyraz spojrzenia
to zazdrość, czy może podziw. Czupryna grała dosyć ważną rolę w jej próbach
nawiązywania kontaktu z innymi i to było dla niej najistotniejsze.