Wraz
z postępem siwizny prosiła „elitę” o pozwolenie na częstsze mycie włosów
ziołami przyciemniającymi kolor, jednocześnie perfekcyjnie kamuflując
ogarniającą ją histerię. Niestety, harmonogram zajęć,
jakiemu podlegała, nie miał luki, która umożliwiłaby stosowanie płukanek
częściej niż raz na siedem dni.
Kiedy
pukle były już prawie białe, czuła nieprzyjemne ukłucie w sercu, żywiła jakąś
skrytą nadzieję, że wszystko wróci do normy…
Nie
wróciło.
Tego
jednego dnia, gdy miała jeszcze kilka ciemnych pasm, wyszła z chatki, żeby
rozkoszować się łaskoczącymi promieniami letniego słońca. Ujrzenie jej na
zewnątrz ponurego schronienia należało do rzadkości, toteż ludzie czasem
przystawali i lustrowali ją bezczelnym wzrokiem jak białego kruka.
— Cóż mnie obchodzi ona, ta siwa latawica?!
— usłyszała niegdyś,
siedząc na progu. —
Jam młody i jary, bez jej ,,poświęcenia” — pobrzmiewała w tych słowach wyraźna ironia — i tak bym nie zdechł!
Wiedziała,
dobrze wiedziała, jaką ma opinię w osadzie – chociaż niekoniecznie chciała się
do tego przyznać. ,,Aroganckie białe jagnię czerpiące korzyści z mleka
matki-wioski.”
Prawdopodobnie
ludzie nie przepadali za nią z powodu jej kamiennej, nieprzeniknionej twarzy,
na widok której chwilowo tracili zdolność kłamania. Zawsze wydawała się
zgorzkniała, co błędnie odczytywano jako niezadowolenie z powodu
niezaspokojenia żądzy posiadania. Jednak Fenris nigdy nie narzekała ani na
swoją ograniczoną garderobę, ani na małe porcje jedzenia przynoszone przez
staruszki – wiedziała, że pod tym względem biedna osada zbudowana na bezludziu
ją wręcz rozpieszczała.
W
wyniku tego nieporozumienia została wyłączona z towarzystwa. Nie potrafiła
wchodzić w interakcję z ludźmi. Owszem, pomagała im, snując przepowiednie i
lecząc chore bydło, ale bała się ich. Tak, odczuwała lęk za każdym razem, kiedy
ktoś zbliżył się bodaj o krok poza granicę wyznaczoną przez
obowiązujące ją, tylko ją, prawo. Zawsze wtedy cofała się z niezadowoleniem
wymalowanym na twarzy, bo gdy żywiła do czegoś strach, automatycznie liczyło
się to z nienawiścią.
Z
czasem zaczęła narzekać na brak więzi z otoczeniem. Co najgorsze – została w
nim zamknięta, bez możliwości wyjścia na zewnątrz. Gdyby mogła, rozdrapałaby tę
klatkę, łamiąc paznokcie, zdzierając opuszki palców do krwi, plując i miotając
przekleństwa zasłyszane od
wracających do domu drwali. To jednak nie miało nawet najdrobniejszej szansy
powodzenia.
Za
każdym razem, kiedy myślała o tym, że żyje, ale nie istnieje, odczuwała w duszy
gorycz przemieszaną z żalem. Należała do społeczeństwa, lecz jednocześnie nawet w najmniejszym stopniu nie była jego częścią. Miała więcej
obowiązków i zakazów niż praw: wspomniany już ścisły harmonogram uwzględniał
przepowiadanie przyszłości osobom z określoną rangą, przepowiadanie pogody,
udzielanie błogosławieństwa całej osadzie, medytację, modły, perora,
sporadyczne składanie ofiar z roślin, błogosławieństwa dla noworodków, czas
śnienia... Można powiedzieć, że spełniała rolę kapłanów, „panów wyższych”. Im
to było na rękę, mieli ciągle wolne. Nieustannie wykonywała swoją pracę, dzień
w dzień, bez szemrania – zmęczona wymuszanym na niej wywoływaniem wizji. Nie
miała siły na bunt. Została wychowana po to, aby służyć. Ta myśl całkowicie
przyćmiewała inną, ale równie ważną – „by jej służono”.
Powtarzano:
,,praca uszlachetnia”, chociaż nie zauważyła, by cokolwiek się we niej zmieniło
na przestrzeni lat. Wciąż zachowywała ponure milczenie. Zmuszana do
monotematyczności rozmawiała tylko na temat swojej profesji. Mówiono, że jest
pusta i bez uczuć, ale także nazywano ją wzorową wyrocznią, co w pewien dziwny
sposób łechtało jej ego. Dziwny, ponieważ nigdy nie zauważała u siebie oznak tego
typu zuchwałości, radości z pochlebstw. Dopiero po pewnym czasie, od
kiedy zaczęli odwiedzać ją władcy z przeróżnych krain, by dziękować za bezcenne
przepowiednie, odniosła wrażenie, że jest czegoś warta. Tylko czasami
zastanawiała się, co się dzieje z kosztownościami przynoszonymi przez tych
możnych.
Wkrótce
wzmożono straże przy jej małej chatce. Zupełnie niepotrzebnie. Zrobiono to w celu zatrzymania tych, którzy chcieliby,
aby skończyła już udzielanie dobrych porad ich wrogom. Wyrocznia rodziła się
raz na trzy pokolenia i Fenris wątpiła, żeby ktokolwiek wolałby ją zabić, niż
porwać dla własnych korzyści.
Uprowadzenie
jednak było niemożliwe. Instynktownie nie zbliżała się do bram, bardzo
sporadycznie pojawiała się w drzwiach swojego domku ukrytego prawie całkowicie
pod strzechą.
Tego
letniego dnia na próżno starała się opalić sine z braku światła ręce. Panował
taki skwar, że osadnicy spędzali czas skryci w swoich chłodnych chatach albo w
cieniu drzew rosnących za bramą. Przejścia pomiędzy rzędami chałup świeciły
pustkami. Ubita droga okazała się gorąca, kiedy postawiła na niej bosą stopę.
Stado
burych wróbli na jej widok zbliżyło się jeszcze, po czym dwa z nich usiadły na
szczupłych ramionach. Zwierzęta ją lubiły, chociaż nie wiedziała dlaczego.
Często mówiła do małego królika.
Zanim
zrobiono z niego rosół.
Cicha
muzyka dochodząca z daleka stawała się coraz głośniejsza wraz z upływem czasu,
aż niespodziewanie zza rogu swego rodzaju ulicy wyskoczyli śpiewak oraz dwaj
grajkowie. Cała grupka miała brązowe, wykrojone w niezwykły sposób ubrania, co
sprawiało wrażenie, że przystrajają się w liście czerwonego dębu. Rybałt,
uśmiechając się, raz po raz wydobywał z siebie głos czysty jak źródlana woda, a
jego rude włosy skrzyły w blasku słońca. Spojrzał przed siebie i, zauważając
siedzące dziewczynie na ramionach ptaki, przerwał pieśń, a następnie,
machnąwszy ręką w jej kierunku, zawołał melodyjnie:
— Siostro!
Nie
do końca rozumiejąc, co się dzieje, patrzyła na niego swoim naturalnym,
nieprzyjemnie badawczym wzrokiem. Nawet nie zdążyła się ocknąć z zamyślenia,
gdy on odpędził wróble, zamknął swoje ciepłe dłonie na jej rękach i zaczął
tańczyć w bardzo wymyślny sposób - nakazując głośno kierunek przesunięcia
odpowiedniej stopy, by wykonać pożądaną figurę. Wciąż nie potrafiąc odpowiednio
zareagować, usłuchała go, aby zapobiec upadkowi – nic nie uraziłoby dziewczęcej
dumy bardziej niż przypadkowe padnięcie na klęczki przed nieznajomym.
Kręcąc
się w kółko w rytm muzyki, zdążyła otaksować męską twarz znajdującą się trzy
palce[1]
wyżej. Szczęśliwym trafem, przez ułamek sekundy zdołała dostrzec jego pogodnie
połyskujące wrzosowe tęczówki. On, szczerząc się radośnie, mrużył oczy tak, że
zamieniły się w cieniutkie szparki. Gdy uniósł do góry swój trójkątny
podbródek, delikatny powiew wiatru odsłonił jego lewe ucho – elfie ucho,
zakończone subtelnie rysującym się szpicem na samej górze płatka.
Poczuła
nieznane jej wcześniej mrowienie na skórze, kiedy wzmocnił uścisk. Grajkowie
komentowali wesoło w swoim języku, nie przestając grać. Ludzie, zaniepokojeni
rumorem, wychodzili z chatynek – a nagły wzrost zainteresowania wprawił
muzykantów w nie lada zachwyt.
Przeczuwała,
że nie będzie z tego nic dobrego. Przybywało zaszokowanych min i agresywnych spojrzeń wbitych w twarze elfich
przybyszów. Muzyka zamilkła, dookoła zaległa cisza. Skonfundowany rudzielec,
który zorientował się w sytuacji jako ostatni, zatrzymał się, nie rozumiejąc
czego się dopuścił, idąc w tany z potężną wyrocznią.
Fenris
odetchnęła ciężko, czując nieznaną siłę buntującą mięśnie jej twarzy przeciwko
niej samej. Powoli, ale z niejakim oporem, pozwoliła, aby na wargi zawędrował
uśmiech.
Tym
razem osadnicy zmrozili ją spojrzeniem, milcząco winiąc jeszcze większej
zbrodni niż tej popełnionej przez elfów. Jakieś stare kobiety stojące na
przedzie schowały nawet twarz w pomarszczonych dłoniach i zaczęły łkać. A ten
spazmatyczny płacz odbijał się w ciszy niczym stukot dziobu kruka o dzban na
prochy zmarłych.
Pan N. zrył mi psychę. Od tej pory wykrzyknienie ,,siostro!" czytam jako ,,sista!" i właśnie ,,bez" chciałam poprawić na ,,without"... Litości, nie róbcie mi tego więcej... :<