czwartek, 14 lutego 2013

III.


Złamała ciszę śmiechem tak donośnym, że ludzie drgnęli z przerażenia. Elfowie odpowiedzieli dziewczynie porozumiewawczym spojrzeniem skośnych oczu.
Rozkoszowała się uczuciem pękających wewnętrznych blokad i, chociaż głos zabrzmiał ochryple, przez co rechotała nieprzyjemnie, cała jej twarz wyrażała niesamowite szczęście. Otarła palcem wilgoć zebraną w kąciku oka, po czym przytknęła dłoń do serca, chcąc zamknąć w swojej pamięci magię tego momentu.
Rybałt miał na imię Daraliel. Chociaż elfie nazwy uznawała za typowe łamacze języka, często wymawiała je z czułością, kiedy była sama. Układ, który pani Meriloth, władczyni Księstwa Zjednoczonych Plemion Mirthearevieńskich, podpisała z riańskim księciem Molothem, zobowiązywał Daraliela, a także innych elfów przybyłych do osady, do starcia z ogromną armią ghuli mordującą ludzi i plądrującą południowe krańce terytorium za świętym lasem. Czekając na raport zwiadowczy, spędzili w osadzie ponad miesiąc, nadszarpując jeszcze bardziej zapasy jedzenia.
Daraliel nie był zwykłym pieśniarzem. Jak się okazało, stał na czele całego wschodniego regimentu strzelców – to napawało go niesamowitą dumą, czym nie omieszkiwał się chwalić za każdym razem, gdy „zupełnie przypadkowo” znajdywał się w pobliżu chatki Fenris.
To były piękne wspomnienia. Jego śmiech, dźwięczny niczym tysiące srebrzystych dzwoneczków zawieszonych na konarach świętego dębu… Chwila, w której włożył sobie na głowę wianek spleciony z gałązek malin, pokrzepiające słowa obcego dialektu szeptane jej do ucha, kolor skóry jego dłoni skąpanej w promieniach zachodzącego słońca. Słodycz reminiscencji zawoalowanej ciepłą poświatą przestrzeni lat.

Noc przed jego odejściem miała sen.
Stała nieruchomo pośród drzew lasu, którego nigdy nie było dane jej odwiedzić. Z wodnistych moczarów strzelały w górę pnie bladych brzóz. Ich wiszące na mizernych konarach liście przy najdrobniejszym nawet podmuchu wiatru zdawały się być mrugającymi oczyma. Ta zielona plwocina leniwie skapująca w dół śmiała nazywać się niebem… Błoto pod stopami Fenris mieszało się z krwią oraz odbiciem brudnych przestworzy. Z wolna, po jednej kropli, czerwień łączyła się z zielenią oraz brązem, malując wstęgi i tworząc swoistą mozaikę.
Błagała. Wpierw opuściła swoją chatę, a następnie siłą wyciągnęła go z łóżka znajdującego się w pobliskiej gospodzie. Nie mogła powstrzymać łez, które nagle pojawiły się w kącikach oczu i spłynęły po policzkach.
Zaciskała palce na jego ramieniu tak mocno, że wydawało się, jak gdyby chciała przybić go do siebie niewidzialnym gwoździem. On jednak działał spokojnie: ustawicznie gładził ją po głowie swoją szeroką dłonią, składał drobne pocałunki na jej czole i powtarzał mantrę na osłodę skołatanych nerwów. Nie chciał nawet słyszeć o tym, że mogłaby się dla niego dowiedzieć, którędy powinien iść, żeby przypadkowo zgubić swój oddział, wskutek czego dotarłby na miejsce później. Przeklinała wtedy jego przerośniętą dumę, żałosny kodeks elfów wymuszający pilnowanie swojego honoru bardziej niż oka w głowie, a także ghule rozrywające mięso trupów poniewierających się za lasem po ostatniej zarazie.
Zamordowano go na bagnach.
Tak po prostu. Nie wiadomo dlaczego odłączył się od grupy, tylko kilku ludzkich żołnierzy to widziało. Elfowie co do jednego zginęli w paszczach potworów rozdzierających im brzuchy i wywlekających ich trzewia na bezdroża.
Najbardziej bolesna okazała się dla niej ta niewiedza dotycząca okoliczności jego śmierci. Na nic sprawdziło się usilne wywoływanie wizji ani prośby o pomoc skierowane do duchów przodków.
Daraliel przepadł. Bez śladu, bez wieści. Wymknął się z jej dłoni jak piasek, z szumem przesuwający się pomiędzy palcami.
Atakowana jeszcze ciepłymi wspomnieniami trzymała go za rękę, wciąż słyszała głos. Nawet jeśli wcześniej obiecywał, że wróci, zawiódł. Oddzieliła ich cienka bariera kłamstwa.
Szukano jego zwłok, bezskutecznie. Tylko Fenris była pewna zabójstwa, lecz nikt nie chciał jej wierzyć. Jej! Wyroczni, strażniczki tajemnic skrywanych przez czas!
Rozwścieczona niewiarą ludu poprosiła kastę kapłanów o pozwolenie na prowadzenie poszukiwań – prośbę odrzucono, zważywszy na obowiązujący ją bezwzględny zakaz opuszczania osady. Spodziewała się odmowy, co nie zmienia faktu, że poczuła się pokrzywdzona i osamotniona.
Domagam się praw! wrzeszczała oszalała z rozpaczy. Ja! Kura, która wam znosi te przebrzydłe złote jajka! cedziła z odrazą.
Mijały lata, stawała się zgorzkniała i buntownicza, chociaż wciąż w miarę dobrze wykonywała polecone jej obowiązki. Nie stosowała się już do harmonogramu, z niejaką satysfakcją ustalała własny tryb pracy. Zrozumiała, że to ona sprawuje władzę, a jeśli ktokolwiek miałby zamiar ją skrzywdzić, błogosławieństwo Marzanny obróciłoby się przeciwko całej osadzie.
Spędzała czas na przechadzaniu się uliczkami i z nietęgą miną nadzorowała pracę ludzi. Ostatnio zaczęła się niepokoić, kiedy doszły do niej pogłoski o permanentnym znaczeniu bydła. Nie malowano już znaków białym barwnikiem. Nagrzane do czerwoności żegadło przykładano do skóry, co niestety okazywało się dla stworzenia bardzo bolesnym zabiegiem.
Fenris, widząc mężczyznę, który zamierzał oznakować krowę, machnęła ręką i wytrąciła mu narzędzie z dłoni, krzycząc:
Do łba se to przystaw!
Poczuła nieznośne pieczenie skóry na policzku, mężczyzna zemdlał ze strachu.
Od tamtej pory jej lewa część twarzy była oszpecona. Tylko dziewczynie to nie przeszkadzało, bo nie chciała się nikomu podobać.
„Złota kura, aroganckie jagnię. W dodatku oznaczona jak bydło” kpiła w duchu.

Skoczna muzyka gryzła się z mrozem panującym na świecie. Wesołe piski, gwizdy i aromat skwierczącego na ogniu mięsiwa wypełniły okolicę.
W świętym gaju nie było już słychać ni śmiechów, ni muzyki.
Tutaj miało się wrażenie, że kłębiło się wszystko, co umarłe, a trupy, ukryte w szuwarach, głodnym wzrokiem wpatrywały się w dal, by zakosztować choć ociupiny zabawy. Zostali zapomniani, ludność nie zajmowała się rytuałem rozpalenia dla nich ognisk, aby mogli się grzać. Oprócz jednej osoby, która pod żadnym pozorem nie mogła opuszczać wioski.

Zaśnieżony trakt połyskiwał błękitem w mdłym blasku sierpa księżyca, jawiącego niby piętno wypalone na boku nocnego nieba, czarnej klaczy wykreowanej przez elfie bóstwo, Błądzącego w Czeluściach. Nie było straszniejszej istoty, niźli ten wierzchowiec rodem z prastarych legend: grzywa na wietrze połyskiwała jak całun, którym owijano zwłoki. Przy każdym ruchu wychudłego karku spod skóry przebijały się żyły, będące niczym korzenie drzewa rozrywającego wysuszoną od słońca jałową ziemię w poszukiwaniu życiodajnych soków. Kopyta i zęby zostały starannie uformowane z kości elfów, którzy utracili swój honor. Podobno właśnie przez wzgląd na przerażający wygląd stworzenia, Błądzący ukochał tę istotę najbardziej. Według legendy, właściciel oznakował ją magicznym żegadłem, by wiedzieć, co dzieje się wśród demonów. Gdy, tak jak teraz, na mrocznej sierści pojawił się symbol przypominający podkowę, któryś z zakątków tego świata stawał się bardziej narażony na działanie złych mocy.


Zawieja niedawno ustała. Drzewa jeszcze się uginały, żegnając wiatr. Samotny wilk szedł truchtem wzdłuż zarośniętego traktu. Spokojnie, łapa za łapą. Śnieg cicho skrzeczał pod nim.
Wilk nie sprawiał wrażenia śmiertelnie niebezpiecznego łowcy. Pasowało mu bardziej miano wędrowca lub wyalienowanego banity niechybnie przecierającego ten szlak po raz setny.
Zatrzymał się w bezruchu przed stosem patyków pokrytych śniegową kołdrą. Postawił uszy, skierował je przed siebie, po czym warknął ostrzegawczo, gotowy do odbioru nawet najdrobniejszego sygnału.
Cisza.
Pysk zwierzęcia zbliżył się podejrzliwie do zimnego puchu. Nozdrza poruszyły się nieznacznie, po czym jedna łapa pomknęła w przód, by zacząć odkopywać ostrożnie nową zdobycz. Kiedy śnieg był już na tyle odsunięty, aby można było stwierdzić, co tam jest, wilk zacisnął zęby na zesztywniałym od zimna materiale i pociągnął go do góry, sprawiając, że uwolniła się bezwładna sina ręka.


Długo starała się otworzyć oczy. Robiła to powoli, jakoby budziła się z trwającego wiele dni snu. Zmarszczyła brwi, bojąc się oślepiającego brzasku. Pokrótce zdążyła się zorientować, że noc jednak jeszcze trwała. Księżyc emanował tak jasnym chłodnym lśnieniem, iż przez pierwsze chwile wprawiło ją to w konsternację.
Nie czuła się najlepiej – musiała przyznać. Gdzie czucie w członkach? Ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Miała wrażenie, że zamieniła się w kamień, którego przeznaczeniem było patrzeć w bok – do czasu, aż ktoś go nie odwróci. Czyżby to była kara mrocznej bogini za wystąpienie przeciwko prawom osady?


Mimowolnie przypomniała sobie, co robiła wcześniej. Wszyscy w osadzie przygotowywali się do zabawy, a ona wyszła ze sporym zawiniątkiem na plecach. Nawet nie musiała się skradać. Wystarczyło, że powstrzymała ochotę chronicznego oglądania się za siebie. Później starała się biec, oby jak najdalej, oby w leśne ostępy, w tę ziejącą pustką zawieruchę, która miała zatrzeć za nią ślady. Nie czuła wtedy wyrzutów sumienia, chociaż powtarzała sobie dla otuchy, że dała ludziom, co mogła. Niektórzy żyli ponad dwadzieścia lat dłużej! Przedłużanie ich ziemskich istnień łamało prawa śmierci, natury i ogólnej harmonii.
Ale… chyba niewiele ich to obchodziło.
Posłuszne wykonywanie swoich wcześniejszych obowiązków opłaciło się. Pewnie gdyby buntowała się w większym stopniu, przetrzymywaliby ją siłą. Wystrychnęła ich na dudka. Nie miała zamiaru dłużej prowadzić gnuśnego życia wśród stada apodyktycznych wołów.
Ku jej rozpaczy wszystko zdało się na marne. Zawiodła się na własnej kondycji. Mijając bramę dyszała ciężko, gorąca para z ust kłębiła się blisko twarzy. Po przejściu dwóch mil nogi same się pod nią uginały, serce uderzało tak głośno i nierówno, że słyszała w uszach huk pompowanej krwi. Śnieg przeszkadzał w stawianiu kroków, wiatr uparcie pchał ją raz do tyłu, raz do przodu, kolebał nią na boki. Lodowate powiewy uderzały ją w twarz, niby świstem powtarzając: „Jak śmiesz?!”.
Mroźna Bogini! wołała wtedy, ostatkiem sił próbując przekrzyczeć wicher. Bądź przy mnie!
Musiała upaść, ciężar chrustu noszonego na plecach uparcie ciągnął ją w dół.

Jak długo tu leżała? Spróbowała się podnieść jeszcze raz, lecz okazała się za bardzo przytłoczona. Wypluła z ust własne włosy, które wydostały się spod chusty.
Cóż to? Chichoty? Głosy?!
Spanikowała. Zaczęła się szarpać, miotać, ciskać ciche przekleństwa. Gdyby tylko miała więcej siły! Tak bardzo nie chciała wracać…
Spomiędzy kniei wręcz wypłynęła trójka zadziwiająco lekko ubranych młodych kobiet, niosących w rękach lampiony świecące białym blaskiem. A może to od ich ciał promieniowała taka jasna łuna? Zatrzymawszy się przy Fenris, każda nieznajoma wbiła w nią przeszywające spojrzenie jasnych tęczówek. Ich miny były poważne, wydawało się, że zaciskają zęby, aby nie wrzasnąć czegoś nieprzyjemnego i zginają dłonie w pięści, powstrzymując się przed rzuceniem na dziewczynę z kajdanami.
 Wyrocznia mimo wszystko nie chciała się poddawać. Przejrzała na oczy, nie miała zamiaru więcej pojawiać się w osadzie. Czy mieszkańcy tego nie rozumieli? Nie potrzebowali jej, żeby żyć. Ona była tylko dodatkiem, od którego zaczęli się uzależniać.
Idziesz z nami mruknęła sucho jedna z kobiet, na co Fenris odpowiedziała jedynie agresywnym wzrokiem.
Rozglądnęła się szybko, ciągle wierząc w możliwość ucieczki. W jaki sposób się stąd wydostać? W którą stronę zmierzać? Gdzie iść?
Spróbowała podeprzeć się na łokciach. Pakunek stoczył się z jej barków razem ze śniegiem i czymś innym… Ni stąd, ni zowąd poczuła powracające siły, przypływ energii. Poruszała się już lekko, zadziwiająco lekko. Może dałaby radę wstać?
Coś warknęło tuż przy jej twarzy, zamarła z sercem w gardle.
Urażony wilk, który w księżycowej poświacie przybrał postać bezkształtnej ciemnej plamy, powoli skulił ogon. Fenris dopiero po chwili zrozumiała, że przez ten cały czas zwierzę leżało na niej i grzało ją swoim ciepłem. Uśmiechnęła się do niego, chociaż nie była pewna czy blask lampionów wystarczająco dobrze oświetla jej twarz, aby mógł to zauważyć. W wiosce tresowano małe wilki na stworzenia obronne, więc trochę naiwnie uznała, że stworzenia tego gatunku nie są niebezpieczne.
Przybyłe panny okazały się dziwne. Mocne tchnienie wiatru, które właśnie nastąpiło, przeraziło je bardziej niż obecność dzikiego zwierzęcia.
Dość tego rozległ się beznamiętny głęboki głos spomiędzy drzew. – Dość.
Miny kobiet nagle się rozluźniły, wszystkie wyglądały na zrezygnowane. Ta ich uległość wymalowana na twarzach sprawiła, że wydawały się wręcz przyjazne. Fenris, korzystając z momentu, iż na nią nie patrzą, podniosła się niezgrabnie z ziemi. Mało brakowało, by zatoczyła się jak pijak. Jednak nikt nie zwrócił na nią uwagi, jej duma została uratowana.
To z kim my się mamy bawić? zapytały razem trzy obce, po czym złapały się za ręce i zaczęły tańczyć w kole. Hejże! Hola, leśny kwiecie! Hejże! Hola, leśne dziecię! zaśmiały się demonicznie, zerkając zalotnie w stronę ośnieżonych pni. Jedna pogmerała ręką między krzewami i, zacisnąwszy dłoń na części olbrzymiej rosochy, wyprowadziła stamtąd zasępionego łosia. Druga z trzecią zawiesiły na rozłożystych łopatach zwierzęcia swoje lampiony, skacząc dookoła niego w niezdrowym podnieceniu. Dumne ze swojego pomysłu zrzuciły z siebie ubrania i przylgnęły do najbliższej sosny, czule ją głaszcząc i pieszcząc. Fenris chciała zaprotestować, mróz trzymał bezlitośnie, a ona sama miała na siebie pięć warstw onuc – w końcu jednak postanowiła ugryźć się w język.
Dobrochoczy…! zamruczały, nie zwracając uwagi na zimno. Powiedzże nam, rusałeczkom, kto jest najcudniejszy w lesie? mrugnęły do siebie. Czyją piosnkę wiater niesie?
Odpowiedź przyszła natychmiast, tak samo szumiąca jak wcześniej.
Jam jest najcudniejszy.
Kobiety niby poparzone odskoczyły od drzewa. Wsparły ręce pod boki i napompowały policzki powietrzem, by szybko wypuścić je z głośnym świstem.
Ty stary dziadu z obwisłą kuśką! zawołała jedna, wyraźnie naburmuszona.
Ty węglu jeden! syknęła druga.
Trzecia podsumowała:
Pewnie w łożnicy jesteś kłodą słabiuśką.
Fenris stała z boku jak zamurowana, zapominając nagle o tym, że może uciec. Czy była tu bezpieczna? Nieraz widziała duchy, ale tych mieszkańców lasu znała tylko z opowieści, które jako wyrocznia musiała przyswoić. Teraz zauważyła, iż nie widziała nad zebranymi ani jednego kłębu pary. Świecące golizną panny okazały się dokazującymi rusałkami o chutliwo-morderczych zapędach, a zwykłe, z pozoru bezduszne drzewo, szczyciło się mianem Dobrochoczego, leśnego opiekuna niewiniątek.
Panny spojrzały na nią badawczo. Nieoczekiwanie wszystkie się rozpłakały, jedna po drugiej. Pierwsza ukryła twarz w dłoniach, kolejna wycierała palcem kącik oka, a ostatnia przytknęła dłoń do piersi. Łkały tak przez jakąś chwilę, po czym któraś z nich powiedziała łamiącym się z żalu głosem:
Umarły my przed zamążpójściem. Takie młode my były, po trzynaście lat miały… przyznała zrozpaczona, starając się przygryźć drżącą dolną wargę. Ona, jak i reszta jej koleżanek, wyglądała na dwadzieścia lat, może nawet więcej: dowód na to, że dusza nie ma wieku.
Wyrocznia poczuła swego rodzaju sympatię do tych biednych stworzeń, które, błądząc po lesie, szukały rozrywki dla cierpiących dusz. W pewnym sensie utożsamiała się z nimi. Ona nie mogła odnaleźć Daraliela, a jeśliby go znalazła – on i tak nie należał do jej świata. Musiała pozostać nienasycona. Chciała, tak bardzo chciała towarzyszyć mu na co dzień! Teraz była tak jak te rusałki – krążyła w swoim życiu bez możliwości wybrania innej drogi. Siła przeznaczenia podporządkowywała ją sobie z jej winy. To ona wybrała bycie uległą, przyjmowanie wszystkiego z pokorą. Stojące przed nią kobiece demony pragnęły oddychać pełną piersią, nabierać życia haustami. A czyż ona nie chciała? Chciała, ale nie mogła z tego korzystać, brakowało jej samozaparcia, które pożegnało ją, gdy Daraliel postanowił umrzeć. Przykre, że zrobił to świadomie.
Jeden jedyny mężczyzna, jaki nie bał się być blisko niej. Nie chciała innych. Nie miała siły na nową miłość. Ta ostatnia stanowczo za bardzo ją wyczerpała.
Plotły my wianki i wrzucały je do wody… machnęła ręką druga rusałka, kontynuując słowa pierwszej. Teraz żywi robią to dla nas.
Trzecia w zamyśleniu dodała:
Chciałyśmy mieć dużo dzieci.
Dwie pozostałe podchwyciły temat, niespodziewanie zmieniając swój nastrój na bezgranicznie radosny.
Tak, a jeśliśmy już o dzieciach mędrkujący wyrzuciły z siebie szybko, nie przestając się do siebie szczerzyć. Atrybut Leszego pod postacią dzika jest naprawdę imponujący…
„Nie, one są jednak inne” przyznała zaszokowana Fenris, szczelniej okrywając się starym śmierdzącym szaroburym kożuchem.
Wilk warknął ostrzegawczo, przez co wyrocznia poznała, że to Leszy, opiekun lasu, o którym była mowa. Przestraszony łoś pokręcił łbem i poruszył się niespokojnie, zrzucając prawie wszystkie piękne lampiony zadzierzgnięte na jego porożu. Cztery przyglądające się całemu zajściu zające czmychnęły pod zaśnieżony krzew, żeby uniknąć podeptania. Zapanował chaos, rusałki zaczęły jeszcze bardziej dokazywać. Przemarznięta sowa zahukała cicho.
Dość tego zaszumiała znowu sosna, a śnieg runął z jej konarów. Dość.
Harmider raptem ustał, wszyscy zdawali się zastygnąć w miejscu. Rusałki groteskowo udawały zamrożone, zatrzymując się w różnorakich pozach – z uniesionymi rękami lub nogą. Najwyraźniej wysoka reputacja Dobrochoczego budziła w nich wielki podziw.

Wygrany.