Złamała
ciszę śmiechem tak donośnym, że ludzie drgnęli z przerażenia. Elfowie
odpowiedzieli dziewczynie porozumiewawczym spojrzeniem skośnych oczu.
Rozkoszowała
się uczuciem pękających wewnętrznych blokad i, chociaż głos zabrzmiał ochryple,
przez co rechotała nieprzyjemnie, cała jej twarz wyrażała niesamowite
szczęście. Otarła palcem wilgoć zebraną w kąciku oka, po czym przytknęła dłoń
do serca, chcąc zamknąć w swojej pamięci magię tego momentu.
Rybałt
miał na imię Daraliel. Chociaż elfie nazwy uznawała za typowe łamacze języka,
często wymawiała je z czułością, kiedy była sama. Układ, który pani Meriloth,
władczyni Księstwa Zjednoczonych Plemion Mirthearevieńskich, podpisała z
riańskim księciem Molothem, zobowiązywał Daraliela, a także innych elfów
przybyłych do osady, do starcia z ogromną armią ghuli mordującą
ludzi i plądrującą południowe krańce terytorium za świętym lasem. Czekając na
raport zwiadowczy, spędzili w osadzie ponad miesiąc, nadszarpując jeszcze
bardziej zapasy jedzenia.
Daraliel
nie był zwykłym pieśniarzem. Jak się okazało, stał na czele całego wschodniego
regimentu strzelców – to napawało go niesamowitą dumą, czym nie omieszkiwał się
chwalić za każdym razem, gdy „zupełnie przypadkowo” znajdywał się w pobliżu chatki Fenris.
To były piękne wspomnienia. Jego śmiech, dźwięczny
niczym tysiące srebrzystych dzwoneczków zawieszonych na konarach świętego dębu…
Chwila, w której włożył sobie na głowę wianek spleciony z gałązek malin,
pokrzepiające słowa obcego dialektu szeptane jej do ucha, kolor skóry jego
dłoni skąpanej w promieniach zachodzącego słońca. Słodycz reminiscencji
zawoalowanej ciepłą poświatą przestrzeni lat.
Noc
przed jego odejściem miała sen.
Stała
nieruchomo pośród drzew lasu, którego nigdy nie było dane jej odwiedzić. Z
wodnistych moczarów strzelały w górę pnie bladych brzóz. Ich wiszące na
mizernych konarach liście przy najdrobniejszym nawet podmuchu wiatru zdawały
się być mrugającymi oczyma. Ta zielona plwocina leniwie skapująca w dół śmiała
nazywać się niebem… Błoto pod stopami Fenris mieszało się z krwią oraz odbiciem
brudnych przestworzy. Z wolna, po jednej kropli, czerwień łączyła się z
zielenią oraz brązem, malując wstęgi i tworząc swoistą mozaikę.
Błagała.
Wpierw opuściła swoją chatę, a następnie siłą wyciągnęła go z łóżka
znajdującego się w pobliskiej gospodzie. Nie mogła powstrzymać łez, które nagle
pojawiły się w kącikach oczu i spłynęły po policzkach.
Zaciskała
palce na jego ramieniu tak mocno, że wydawało się, jak gdyby chciała przybić go
do siebie niewidzialnym gwoździem. On jednak działał spokojnie: ustawicznie
gładził ją po głowie swoją szeroką dłonią, składał drobne pocałunki na jej
czole i powtarzał mantrę na osłodę skołatanych nerwów. Nie chciał nawet słyszeć
o tym, że mogłaby się dla niego dowiedzieć, którędy powinien iść, żeby
przypadkowo zgubić swój oddział, wskutek czego dotarłby na miejsce później.
Przeklinała wtedy jego przerośniętą dumę, żałosny kodeks elfów wymuszający
pilnowanie swojego honoru bardziej niż oka w głowie, a także ghule rozrywające
mięso trupów poniewierających się za lasem po ostatniej zarazie.
Zamordowano
go na bagnach.
Tak
po prostu. Nie wiadomo dlaczego odłączył się od grupy, tylko kilku ludzkich
żołnierzy to widziało. Elfowie co do jednego zginęli w paszczach potworów
rozdzierających im brzuchy i wywlekających ich trzewia na bezdroża.
Najbardziej
bolesna okazała się dla niej ta niewiedza dotycząca okoliczności jego śmierci.
Na nic sprawdziło się usilne wywoływanie wizji ani prośby o pomoc skierowane do duchów przodków.
Daraliel
przepadł. Bez śladu, bez wieści. Wymknął się z jej dłoni jak piasek, z szumem przesuwający się pomiędzy palcami.
Atakowana
jeszcze ciepłymi wspomnieniami trzymała go za rękę, wciąż słyszała głos. Nawet
jeśli wcześniej obiecywał, że wróci, zawiódł. Oddzieliła ich cienka bariera
kłamstwa.
Szukano
jego zwłok, bezskutecznie. Tylko Fenris była pewna zabójstwa, lecz nikt nie
chciał jej wierzyć. Jej! Wyroczni, strażniczki tajemnic skrywanych przez czas!
Rozwścieczona
niewiarą ludu poprosiła kastę kapłanów o pozwolenie na prowadzenie poszukiwań –
prośbę odrzucono, zważywszy na obowiązujący ją bezwzględny zakaz opuszczania
osady. Spodziewała się odmowy, co nie zmienia faktu, że poczuła się
pokrzywdzona i osamotniona.
— Domagam się praw! — wrzeszczała oszalała z
rozpaczy. —
Ja! Kura, która wam znosi te przebrzydłe złote jajka! — cedziła z odrazą.
Mijały
lata, stawała się zgorzkniała i buntownicza, chociaż wciąż w miarę dobrze
wykonywała polecone jej obowiązki. Nie stosowała się już do harmonogramu, z
niejaką satysfakcją ustalała własny tryb pracy. Zrozumiała, że to ona sprawuje
władzę, a jeśli ktokolwiek miałby zamiar ją skrzywdzić, błogosławieństwo
Marzanny obróciłoby się przeciwko całej osadzie.
Spędzała
czas na przechadzaniu się uliczkami i z nietęgą miną nadzorowała pracę ludzi.
Ostatnio zaczęła się niepokoić, kiedy doszły do niej pogłoski o permanentnym
znaczeniu bydła. Nie malowano już znaków białym barwnikiem. Nagrzane do
czerwoności żegadło przykładano do skóry, co niestety okazywało się dla
stworzenia bardzo bolesnym zabiegiem.
Fenris,
widząc mężczyznę, który zamierzał oznakować krowę, machnęła ręką i wytrąciła mu narzędzie z dłoni, krzycząc:
— Do łba se to
przystaw!
Poczuła
nieznośne pieczenie skóry na policzku, mężczyzna zemdlał ze strachu.
Od
tamtej pory jej lewa część twarzy była oszpecona. Tylko dziewczynie to nie
przeszkadzało, bo nie chciała się nikomu podobać.
„Złota
kura, aroganckie jagnię. W dodatku oznaczona jak bydło” — kpiła w duchu.
Skoczna
muzyka gryzła się z mrozem panującym na świecie. Wesołe piski, gwizdy i aromat skwierczącego na ogniu mięsiwa
wypełniły okolicę.
W
świętym gaju nie było już słychać ni śmiechów, ni muzyki.
Tutaj
miało się wrażenie, że kłębiło się wszystko, co umarłe, a trupy, ukryte w szuwarach, głodnym wzrokiem wpatrywały się w
dal, by zakosztować choć ociupiny zabawy. Zostali zapomniani, ludność nie
zajmowała się rytuałem rozpalenia dla nich ognisk, aby mogli się grzać. Oprócz
jednej osoby, która pod żadnym pozorem nie mogła opuszczać wioski.
Zaśnieżony
trakt połyskiwał błękitem w mdłym blasku sierpa księżyca, jawiącego niby piętno
wypalone na boku nocnego nieba, czarnej klaczy wykreowanej przez elfie bóstwo,
Błądzącego w Czeluściach. Nie było straszniejszej istoty, niźli ten
wierzchowiec rodem z prastarych legend: grzywa na wietrze połyskiwała jak
całun, którym owijano zwłoki. Przy każdym ruchu wychudłego karku spod skóry
przebijały się żyły, będące niczym korzenie drzewa rozrywającego wysuszoną od
słońca jałową ziemię w poszukiwaniu życiodajnych soków. Kopyta i zęby zostały
starannie uformowane z kości elfów, którzy utracili swój honor. Podobno właśnie
przez wzgląd na przerażający wygląd stworzenia, Błądzący ukochał tę istotę
najbardziej. Według legendy, właściciel oznakował ją magicznym żegadłem, by
wiedzieć, co dzieje się wśród
demonów. Gdy, tak jak teraz, na mrocznej sierści pojawił się symbol
przypominający podkowę, któryś z zakątków tego świata stawał się bardziej
narażony na działanie
złych mocy.
Zawieja
niedawno ustała. Drzewa jeszcze się uginały, żegnając wiatr. Samotny wilk szedł
truchtem wzdłuż zarośniętego traktu. Spokojnie, łapa za łapą. Śnieg cicho
skrzeczał pod nim.
Wilk
nie sprawiał wrażenia śmiertelnie niebezpiecznego łowcy. Pasowało mu bardziej
miano wędrowca lub wyalienowanego banity niechybnie przecierającego ten szlak
po raz setny.
Zatrzymał
się w bezruchu przed stosem patyków pokrytych śniegową kołdrą. Postawił uszy,
skierował je przed siebie, po czym warknął ostrzegawczo, gotowy do odbioru
nawet najdrobniejszego sygnału.
Cisza.
Pysk
zwierzęcia zbliżył się podejrzliwie do zimnego puchu. Nozdrza poruszyły się
nieznacznie, po czym jedna łapa pomknęła w przód, by zacząć odkopywać ostrożnie
nową zdobycz. Kiedy śnieg był już na tyle odsunięty, aby można było stwierdzić,
co tam jest, wilk zacisnął zęby na zesztywniałym
od zimna materiale i pociągnął go do góry, sprawiając, że uwolniła się
bezwładna sina ręka.
Długo
starała się otworzyć oczy. Robiła to powoli, jakoby budziła się z trwającego
wiele dni snu. Zmarszczyła brwi, bojąc się oślepiającego brzasku. Pokrótce
zdążyła się
zorientować, że noc jednak jeszcze trwała. Księżyc emanował tak jasnym chłodnym
lśnieniem, iż przez pierwsze chwile wprawiło ją to w konsternację.
Nie
czuła się najlepiej – musiała przyznać. Gdzie czucie w członkach? Ciało
odmawiało jej posłuszeństwa. Miała wrażenie, że zamieniła się w kamień, którego
przeznaczeniem było patrzeć w bok – do czasu, aż ktoś go nie odwróci. Czyżby to
była kara mrocznej bogini za wystąpienie przeciwko prawom osady?
Mimowolnie
przypomniała sobie, co robiła wcześniej. Wszyscy w osadzie przygotowywali się
do zabawy, a ona wyszła ze sporym zawiniątkiem na plecach. Nawet nie musiała
się skradać. Wystarczyło, że powstrzymała ochotę chronicznego oglądania się za siebie. Później starała się
biec, oby jak najdalej, oby w leśne ostępy, w tę ziejącą pustką zawieruchę,
która miała zatrzeć za nią ślady. Nie czuła wtedy wyrzutów sumienia, chociaż
powtarzała sobie dla otuchy, że dała ludziom, co mogła. Niektórzy żyli ponad
dwadzieścia lat dłużej! Przedłużanie ich ziemskich istnień łamało prawa
śmierci, natury i ogólnej harmonii.
Ale…
chyba niewiele ich to obchodziło.
Posłuszne
wykonywanie swoich wcześniejszych obowiązków opłaciło się. Pewnie gdyby buntowała
się w większym stopniu, przetrzymywaliby ją siłą. Wystrychnęła ich na dudka.
Nie miała zamiaru dłużej prowadzić gnuśnego życia wśród stada apodyktycznych
wołów.
Ku
jej rozpaczy wszystko zdało się na marne. Zawiodła się na własnej kondycji.
Mijając bramę dyszała ciężko, gorąca para z ust kłębiła się blisko twarzy. Po
przejściu dwóch mil nogi same się pod nią uginały, serce uderzało tak głośno i
nierówno, że słyszała w uszach huk pompowanej krwi. Śnieg przeszkadzał w
stawianiu kroków, wiatr uparcie pchał ją raz do tyłu, raz do przodu, kolebał
nią na boki. Lodowate powiewy uderzały ją w twarz, niby świstem powtarzając:
„Jak śmiesz?!”.
— Mroźna Bogini! — wołała wtedy,
ostatkiem sił próbując przekrzyczeć wicher. — Bądź przy mnie!
Musiała
upaść, ciężar chrustu noszonego na plecach uparcie ciągnął ją w dół.
Jak
długo tu leżała? Spróbowała się podnieść jeszcze raz, lecz okazała się za
bardzo przytłoczona. Wypluła z ust własne włosy, które wydostały się spod
chusty.
Cóż
to? Chichoty? Głosy?!
Spanikowała.
Zaczęła się szarpać, miotać, ciskać ciche przekleństwa. Gdyby tylko miała
więcej siły! Tak bardzo nie chciała wracać…
Spomiędzy
kniei wręcz wypłynęła trójka zadziwiająco lekko ubranych młodych kobiet,
niosących w rękach lampiony świecące białym blaskiem. A może to od ich ciał
promieniowała taka jasna łuna? Zatrzymawszy się przy Fenris, każda nieznajoma
wbiła w nią przeszywające spojrzenie jasnych tęczówek. Ich miny były poważne,
wydawało się, że
zaciskają zęby, aby nie wrzasnąć czegoś nieprzyjemnego i zginają dłonie w
pięści, powstrzymując się przed rzuceniem na dziewczynę z kajdanami.
Wyrocznia mimo wszystko nie chciała się
poddawać. Przejrzała na oczy, nie miała zamiaru więcej pojawiać się w osadzie.
Czy mieszkańcy tego nie rozumieli? Nie potrzebowali jej, żeby żyć. Ona była
tylko dodatkiem, od którego zaczęli się uzależniać.
— Idziesz z nami — mruknęła sucho jedna z
kobiet, na co Fenris odpowiedziała jedynie agresywnym wzrokiem.
Rozglądnęła
się szybko, ciągle wierząc w możliwość ucieczki. W jaki sposób się stąd
wydostać? W którą stronę zmierzać? Gdzie iść?
Spróbowała
podeprzeć się na łokciach. Pakunek stoczył się z jej barków razem ze śniegiem i
czymś innym… Ni stąd, ni zowąd poczuła powracające siły, przypływ energii.
Poruszała się już lekko, zadziwiająco lekko. Może dałaby radę wstać?
Coś
warknęło tuż przy jej twarzy, zamarła z sercem w gardle.
Urażony
wilk, który w księżycowej poświacie przybrał postać bezkształtnej ciemnej
plamy, powoli skulił ogon. Fenris dopiero po chwili zrozumiała, że przez ten
cały czas zwierzę leżało na niej i grzało ją swoim ciepłem. Uśmiechnęła się do
niego, chociaż nie była pewna czy blask lampionów wystarczająco dobrze oświetla
jej twarz, aby mógł to zauważyć. W wiosce tresowano małe wilki na stworzenia obronne,
więc trochę naiwnie uznała, że stworzenia tego
gatunku nie są niebezpieczne.
Przybyłe
panny okazały się dziwne. Mocne tchnienie wiatru, które właśnie nastąpiło,
przeraziło je bardziej niż obecność dzikiego zwierzęcia.
— Dość tego — rozległ się
beznamiętny głęboki głos spomiędzy drzew. – Dość.
Miny
kobiet nagle się rozluźniły, wszystkie wyglądały na zrezygnowane. Ta ich
uległość wymalowana na twarzach sprawiła, że wydawały się wręcz przyjazne.
Fenris, korzystając z momentu, iż na nią nie patrzą, podniosła się niezgrabnie
z ziemi. Mało brakowało, by zatoczyła się jak pijak. Jednak nikt nie zwrócił na
nią uwagi, jej duma została uratowana.
— To z kim my się mamy
bawić? — zapytały razem trzy
obce, po czym złapały się za ręce i zaczęły tańczyć w kole. — Hejże! Hola, leśny
kwiecie! Hejże! Hola, leśne dziecię! — zaśmiały się demonicznie, zerkając
zalotnie w stronę ośnieżonych pni. Jedna pogmerała ręką między krzewami i,
zacisnąwszy dłoń na części olbrzymiej rosochy, wyprowadziła stamtąd zasępionego
łosia. Druga z trzecią zawiesiły na rozłożystych łopatach zwierzęcia swoje
lampiony, skacząc dookoła niego w niezdrowym podnieceniu. Dumne ze swojego
pomysłu zrzuciły z siebie ubrania i przylgnęły do najbliższej sosny, czule ją
głaszcząc i pieszcząc. Fenris chciała zaprotestować, mróz trzymał bezlitośnie,
a ona sama miała na siebie pięć warstw onuc – w końcu jednak postanowiła ugryźć
się w język.
— Dobrochoczy…! — zamruczały, nie zwracając
uwagi na zimno. —
Powiedzże nam, rusałeczkom, kto jest najcudniejszy w lesie? — mrugnęły do siebie. — Czyją piosnkę wiater
niesie?
Odpowiedź
przyszła natychmiast, tak samo szumiąca jak wcześniej.
— Jam jest
najcudniejszy.
Kobiety
niby poparzone odskoczyły od drzewa. Wsparły ręce pod boki i napompowały policzki powietrzem, by szybko
wypuścić je z głośnym świstem.
— Ty stary dziadu z
obwisłą kuśką! —
zawołała jedna, wyraźnie naburmuszona.
— Ty węglu jeden! — syknęła druga.
Trzecia
podsumowała:
— Pewnie w łożnicy
jesteś kłodą słabiuśką.
Fenris
stała z boku jak zamurowana, zapominając nagle o tym, że może uciec. Czy była
tu bezpieczna? Nieraz widziała duchy, ale tych mieszkańców lasu znała tylko z opowieści, które jako wyrocznia musiała
przyswoić. Teraz zauważyła, iż nie widziała nad zebranymi ani jednego kłębu
pary. Świecące golizną panny okazały się dokazującymi rusałkami o
chutliwo-morderczych zapędach, a zwykłe, z pozoru bezduszne drzewo, szczyciło
się mianem Dobrochoczego, leśnego opiekuna niewiniątek.
Panny
spojrzały na nią badawczo. Nieoczekiwanie wszystkie się rozpłakały, jedna po
drugiej. Pierwsza ukryła twarz w dłoniach, kolejna wycierała palcem kącik oka,
a ostatnia przytknęła dłoń do piersi. Łkały tak przez jakąś chwilę, po czym
któraś z nich powiedziała łamiącym się z żalu głosem:
— Umarły my przed
zamążpójściem. Takie młode my były, po trzynaście lat miały… — przyznała zrozpaczona,
starając się przygryźć drżącą dolną wargę. Ona, jak i reszta jej koleżanek,
wyglądała na dwadzieścia lat, może nawet więcej: dowód na to, że dusza nie ma
wieku.
Wyrocznia
poczuła swego rodzaju sympatię do tych biednych stworzeń, które, błądząc po
lesie, szukały rozrywki dla cierpiących dusz. W pewnym sensie utożsamiała się z
nimi. Ona nie mogła odnaleźć Daraliela, a jeśliby go znalazła – on i tak nie
należał do jej świata. Musiała pozostać nienasycona. Chciała, tak bardzo
chciała towarzyszyć mu na co dzień! Teraz była tak jak te rusałki – krążyła w swoim
życiu bez możliwości wybrania innej drogi. Siła przeznaczenia podporządkowywała
ją sobie z jej winy. To ona wybrała bycie uległą, przyjmowanie wszystkiego z
pokorą. Stojące przed nią kobiece demony pragnęły oddychać pełną piersią,
nabierać życia haustami. A czyż ona nie chciała? Chciała, ale nie mogła z tego
korzystać, brakowało jej samozaparcia, które pożegnało ją, gdy Daraliel
postanowił umrzeć. Przykre, że zrobił to świadomie.
Jeden
jedyny mężczyzna, jaki nie bał się być blisko niej. Nie chciała innych. Nie
miała siły na nową miłość. Ta ostatnia stanowczo za bardzo ją wyczerpała.
— Plotły my wianki i
wrzucały je do wody… —
machnęła ręką druga rusałka, kontynuując słowa pierwszej. — Teraz żywi robią to
dla nas.
Trzecia
w zamyśleniu dodała:
— Chciałyśmy mieć dużo
dzieci.
Dwie
pozostałe podchwyciły temat, niespodziewanie zmieniając swój nastrój na
bezgranicznie radosny.
— Tak, a jeśliśmy już o
dzieciach mędrkujący —
wyrzuciły z siebie szybko, nie przestając się do siebie szczerzyć. — Atrybut Leszego pod
postacią dzika jest naprawdę imponujący…
„Nie,
one są jednak inne” —
przyznała zaszokowana Fenris, szczelniej okrywając się starym śmierdzącym
szaroburym kożuchem.
Wilk
warknął ostrzegawczo, przez co wyrocznia poznała, że to Leszy, opiekun lasu, o
którym była mowa. Przestraszony łoś pokręcił łbem i poruszył się niespokojnie,
zrzucając prawie wszystkie piękne lampiony zadzierzgnięte na jego porożu.
Cztery przyglądające się całemu zajściu zające czmychnęły pod zaśnieżony krzew,
żeby uniknąć podeptania. Zapanował chaos, rusałki zaczęły jeszcze bardziej
dokazywać. Przemarznięta sowa zahukała cicho.
— Dość tego — zaszumiała znowu
sosna, a śnieg runął z jej konarów. — Dość.
Harmider
raptem ustał, wszyscy zdawali się zastygnąć w miejscu. Rusałki groteskowo udawały
zamrożone, zatrzymując się w różnorakich pozach – z uniesionymi rękami lub
nogą. Najwyraźniej wysoka reputacja Dobrochoczego budziła w nich wielki podziw.