wtorek, 19 lutego 2013

IV.


Krzewy obok sosny zaczęły się nieznacznie poruszać. Wysunęły się z nich cienkie gałązki, które pełzły w powietrzu, zbliżając się do dziewczyny. Na nowo rozległ się głęboki, pozbawiony uczuć głos:
Kim jesteś, śnieżnowłose dziecię? Ni to elfem, ni człowiekiem…
Jestem wyrocznią odparła z wolna, ważąc każde słowo. Hybrydą dodała po chwili, stwierdzając, że ta informacja może być istotna. Bądźcie pozdrowieni, panie lasu i tobie sprzymierzeni! Przynoszę ci dary na przebłaganie za czyny mojego ludu rzekła, a następnie skostniałymi od zimna palcami wyciągnęła spod okrycia supełek, w którym zawinięte były chleb i sól prosząc jednocześnie o pomoc w poszukiwaniu elfa, którego pochłonęły bagna dziewięć wiosen temu.
Spodziewała się, o czym pomyślą. Zaczną się zastanawiać, po co jej bezwartościowy na tym terenie elf, dlaczego na gwałt potrzebuje trupa i czemu musi to być ten jeden, wybrany.
Wielu elfów zginęło podczas starcia z ghulami… mamrotał Dobrochoczy, jakby powoli zapadał w sen. Tak... Wielu…
Fenris przełknęła ślinę, starając się ukryć oznaki stresu. Oto przed sobą miała kogoś na wzór wyroczni znającej największe leśne tajemnice.
Wszyscy zginęli potwierdziła kiwnięciem głowy. Tylko… Jeden odłączył się wcześniej.
Rusałki spojrzały po sobie zarumienione, wciąż wyginając się w nienaturalnych pozach.
Ten piękny jaszczurek? Fiołkowe oczy i uszy jak żubra siurek…! palnęły nietaktownie, chociaż widać było, że są zauroczone.
Fenris pobladła z wściekłości, jednak nie powiedziała ani słowa - w jej mniemaniu perfekcyjnie starała się panować nad sobą. Przynajmniej z pozoru. Przyrównanie uszu kochanego Daraliela do pędzla wieńczącego koniec członka dzikiego zwierza bodło w jej dumę, a dziewczyna – jako osoba wyczulona na punkcie swojej godności – z trudem mogła to znosić.
Otrząsnęła się z amoku, zmuszając się na moment do chłodnego, logicznego myślenia. Rusałki miały coś wspólnego z Daralielem. Czyżby załaskotały go na śmierć? Już ona zbierze na nich żniwa swej vendetty! Wybije im zęby, powyrywa włosy…
My go nie dotykały — powiedziały demony z wielkim żalem w głosie, zapewne planowały poharcować trochę z przystojnym mężczyzną. — Ledwie my podeszły, a myśliwy podciął mu gardło; zrobił to tak niedokładnie, że elf umarł dopiero po tym, jak twarzą zanurzył się w bagno.
Zapadła martwa cisza. Ułamek z ostatnich chwil z życia ukochanego. Niedokładnie opisany bezkształtny ślad tragedii.
Wsiadajże. Jedna z rusałek popchnęła Fenris w stronę łosia, ignorując fakt, że ta jeszcze nie skończyła rozmowy z Dobrochoczym. Najwyraźniej w lesie nie zwracano uwagi na konwenanse.
Dorodny samiec wyglądał na spokojnego i niezwiązanego z całą rusałczaną hałastrą. Jego mieniące się w blasku lampionów oczy wyrażały obojętność.
Nigdy nie dosiadała zwierząt. Widziała wodza jadącego konno, dzieci siedzące na cielakach. Nie wiedziała, jak ma się zachowywać na grzbiecie łosia, chociaż słyszała, że te potężne stworzenia wybitnie przemieszczały się w gęstwinach, a osiągana prędkość zawstydzała nawet najszybszych konnych jeźdźców - dlatego leśni rabusie używali ich z powodzeniem.
A-ale… zająknęła się Fenris, nie mając zielonego pojęcia, jak się dostać na górę i czego się później chwycić. Złapanie łosia za rogi chyba nie było najlepszym pomysłem, imponującej grzywy stworzenie nie posiadało, o lejcach nawet nie było mowy.
Rusałki ochoczo przyszły z pomocą. Chwyciły ją za nogi, uniosły i bez najmniejszego wysiłku przerzuciły przez łosi grzbiet jak worek mąki. Z niejakim sprośnym zadowoleniem uderzyły samca w zad.


Głośny ryk zwierzęcia rozległ się po okolicy. Fenris, oszołomiona całym zdarzeniem, zacisnęła mocno powieki. Przeklęte rusałki! Zapomniały, że mają do czynienia ze śmiertelnikiem, który może sobie skręcić kark!
Szarpnęło, syknęło, powiało chłodem…
Otworzyła oczy, nic nie rozumiejąc. Zgodnie z przypuszczeniami - była bliska upadku. Nawet już ześlizgiwała się po gładkim boku „wierzchowca”. Niewiele myśląc, zsunęła na ziemię.
Jęknęła z bólu. Dawno minęły te czasy, kiedy zeskakiwała z takich wysokości bez żadnego uszczerbku.
Rozglądnęła się. Dziwnym trafem miejsce uległo zmianie. Chciała zapytać łosia jak to się stało, że zawędrowali tu tak szybko oraz gdzie jest jej chrust, który z takim zapałem taszczyła szmat drogi – ale zwierzę sprawiało wrażenie tak zrezygnowanego i zmęczonego, iż się rozmyśliła. Poza tym, nie wyglądał on na członka demonicznego zgrupowania, więc rozmowa z nim nie miałaby sensu.
Polana lśniła w matowej poświacie zimowej, księżycowej nocy. Tak szybko, jak trwa okamgnienie, miejsce eksplodowało iskrzącymi się plamami barw. Zbierająca się tu i ówdzie w oczkach mętna zielonkawa woda odbijała w sobie migotliwy blask kołyszących się nad zmarzliną świecek, dusz zmarłych przybierających postać ogników. Schyliwszy swe zimne niebieskawe płomienie pod wpływem mroźnego oddechu wiatru, bezszelestnie kołysały się na boki.
I choćby zrobiło się krok w przód – one zawsze wydawały się odległe, nie do uchwycenia.
Z nagich koron drzew spadały ni gwiazdy, ni jaśniejący pył – niby żar, sypany przez demony ognia. Wysoko mienił się szkarłatem, w miarę opadania przybierał kolor pomarańczy i żółci, by zgasnąć przy samej ziemi. Oświetlał to wszystko tak doskonale, że Fenris nie omieszkała rozglądnąć się dokładniej.
Za drzewami czaiły się rozmaite istoty, wychylające ciekawsko głowy. Niektóre z nich były piękne, aczkolwiek ich oczy błyszczały niebezpiecznie; inne – odrzucające swą brzydotą – spoglądały przyjaźnie, a z ich paskudnych warg dało się wyczytać coś w rodzaju uśmiechu.
Pewne stworzenia nie chowały się wcale. Na przykład ta obrzydliwa, wysuszona kobieta z jednym okiem, jak nic pasująca do opisu Licha. „Licho nie śpi”, powiadali ludzie, snując legendy o demonie karmiącym się nieszczęściem tych, którym dotąd się powodziło. Wędrowała po świecie, szukając krainy szczęśliwości, by wszystko zepsuć.
Nie patrzyła na Fenris z zainteresowaniem. Zdawała się stać w miejscu bezczynnie od wielu dni.
„Nie ma już na świecie ludzi szczęśliwych” przemknęło dziewczynie przez myśli. „Ty szpetna nieboraczko!”
Tuż obok, na poczerniałym przewalonym pniu, siedziała strzyga, powiązana z trupem niemowlęcia. Ta niska owłosiona maszkara o nieproporcjonalnie długich rękach zakończonych zakrzywionymi pazurami miała wydłużony pysk, wargi cienkie i spierzchnięte, bez powodzenia starające się schować przerażającej długości zębiska o trójkątnym kształcie. Spojrzenie ogromnych tęczówek okrągłych oczu przepełnionych mieszaniną szaleństwa, nienawiści i głodu, wwiercały się w twarz Fenris, jakby chcąc dostać się do jej mózgu.
Dziewczyna czuła, że nie jest tu bezpieczna, ale cóż mogła poradzić? Nikt nie powiedział, iż ktokolwiek będzie zachowywał się wobec niej ulgowo. Najwyraźniej jednak demony wykazywały odrobinę tolerancji, widząc pierwszą osobę, która się tu dostała. Ta strzyga mogła ją udusić i wypić krew, by zaspokoić nienasycony głód. Nic jej nie stało na przeszkodzie.
Czy te stworzenia były złe? Takie okazało się ich przeznaczenie – istnieć, istnieć w określony sposób, na szczególnych warunkach. Fenris też podlegała fatum, ale nie miała tyle ograniczeń, co one. Potrafiła odmienić bieg wydarzeń, snując przepowiednie i przestrzegając tych, których te wróżby dotyczyły. Ale obowiązywał ją zakaz stosowania proroctw dla własnych korzyści – co miało na celu powstrzymanie jej przed uzależnieniem od własnych mocy. Sprawa Daraliela był wyjątkiem, senna wizja przyszła nieoczekiwanie.
Musiała przyznać - nie ostrzegła go ze względu na jego dobro. To o siebie dbała w głównej mierze, bojąc się wypuścić z zamkniętych dłoni piękne uczucie, które zamierzało kwitnąć.

Wygrany.