Krzewy
obok sosny zaczęły się nieznacznie poruszać. Wysunęły się z nich cienkie
gałązki, które pełzły w powietrzu, zbliżając się do dziewczyny. Na nowo rozległ
się głęboki, pozbawiony uczuć głos:
— Kim jesteś,
śnieżnowłose dziecię? Ni to elfem, ni człowiekiem…
— Jestem wyrocznią — odparła z wolna, ważąc
każde słowo. —
Hybrydą — dodała po chwili,
stwierdzając, że ta informacja może być istotna. — Bądźcie pozdrowieni, panie lasu i tobie
sprzymierzeni! Przynoszę ci dary na przebłaganie za czyny mojego ludu — rzekła, a następnie
skostniałymi od zimna palcami wyciągnęła spod okrycia supełek, w którym
zawinięte były chleb i sól —
prosząc jednocześnie o pomoc w poszukiwaniu elfa, którego pochłonęły bagna
dziewięć wiosen temu.
Spodziewała
się, o czym pomyślą. Zaczną się zastanawiać, po co jej bezwartościowy na tym
terenie elf, dlaczego na gwałt potrzebuje trupa i czemu musi to być ten jeden,
wybrany.
— Wielu elfów zginęło
podczas starcia z ghulami… —
mamrotał Dobrochoczy, jakby powoli zapadał w sen. — Tak... Wielu…
Fenris
przełknęła ślinę, starając się ukryć oznaki stresu. Oto przed sobą miała kogoś
na wzór wyroczni znającej największe leśne tajemnice.
— Wszyscy zginęli — potwierdziła
kiwnięciem głowy. —
Tylko… Jeden odłączył się wcześniej.
Rusałki
spojrzały po sobie zarumienione, wciąż wyginając się w nienaturalnych pozach.
— Ten piękny jaszczurek?
Fiołkowe oczy i uszy jak żubra siurek…! — palnęły nietaktownie, chociaż widać
było, że są zauroczone.
Fenris
pobladła z wściekłości, jednak nie powiedziała ani słowa - w jej mniemaniu
perfekcyjnie starała się panować nad sobą. Przynajmniej z pozoru. Przyrównanie
uszu kochanego Daraliela do pędzla wieńczącego koniec członka dzikiego zwierza
bodło w jej dumę, a dziewczyna – jako
osoba wyczulona na punkcie swojej godności – z trudem mogła to znosić.
Otrząsnęła
się z amoku, zmuszając się na moment do chłodnego, logicznego myślenia. Rusałki
miały coś wspólnego z Daralielem. Czyżby załaskotały go na śmierć? Już ona
zbierze na nich żniwa swej vendetty! Wybije im zęby, powyrywa włosy…
— My go nie dotykały —
powiedziały demony z wielkim żalem w głosie, zapewne planowały poharcować
trochę z przystojnym mężczyzną. — Ledwie my podeszły, a myśliwy podciął mu
gardło; zrobił to tak niedokładnie, że elf umarł dopiero po tym, jak twarzą
zanurzył się w bagno.
Zapadła
martwa cisza. Ułamek z ostatnich chwil z życia ukochanego. Niedokładnie opisany
bezkształtny ślad tragedii.
— Wsiadajże. — Jedna z rusałek
popchnęła Fenris w stronę łosia, ignorując fakt, że ta jeszcze nie skończyła
rozmowy z Dobrochoczym. Najwyraźniej w lesie nie zwracano uwagi na konwenanse.
Dorodny
samiec wyglądał na spokojnego i niezwiązanego z całą rusałczaną hałastrą. Jego
mieniące się w blasku lampionów oczy wyrażały obojętność.
Nigdy
nie dosiadała zwierząt. Widziała wodza jadącego konno, dzieci siedzące na
cielakach. Nie wiedziała, jak ma się zachowywać na grzbiecie łosia, chociaż
słyszała, że te potężne stworzenia wybitnie przemieszczały się w gęstwinach, a
osiągana prędkość zawstydzała nawet najszybszych konnych jeźdźców - dlatego
leśni rabusie używali ich z powodzeniem.
— A-ale… — zająknęła się Fenris,
nie mając zielonego pojęcia, jak się dostać na górę i czego się później
chwycić. Złapanie łosia za rogi chyba nie było najlepszym pomysłem, imponującej
grzywy stworzenie nie posiadało, o lejcach nawet nie było mowy.
Rusałki
ochoczo przyszły z pomocą. Chwyciły ją za nogi, uniosły i bez najmniejszego
wysiłku przerzuciły przez łosi grzbiet jak worek mąki. Z niejakim sprośnym
zadowoleniem uderzyły samca w zad.
Głośny
ryk zwierzęcia rozległ się po okolicy. Fenris, oszołomiona całym zdarzeniem,
zacisnęła mocno powieki. Przeklęte rusałki! Zapomniały, że mają do czynienia ze
śmiertelnikiem, który może sobie skręcić kark!
Szarpnęło,
syknęło, powiało chłodem…
Otworzyła
oczy, nic nie rozumiejąc. Zgodnie z przypuszczeniami - była bliska upadku.
Nawet już ześlizgiwała się po gładkim boku „wierzchowca”. Niewiele myśląc,
zsunęła na ziemię.
Jęknęła
z bólu. Dawno minęły te czasy, kiedy zeskakiwała z takich wysokości bez żadnego
uszczerbku.
Rozglądnęła
się. Dziwnym trafem miejsce uległo zmianie. Chciała zapytać łosia jak to się
stało, że zawędrowali tu tak szybko oraz gdzie jest jej chrust, który z takim
zapałem taszczyła szmat drogi – ale zwierzę sprawiało wrażenie tak
zrezygnowanego i zmęczonego, iż się rozmyśliła. Poza tym, nie wyglądał on na
członka demonicznego zgrupowania, więc rozmowa z nim nie miałaby sensu.
Polana
lśniła w matowej poświacie zimowej, księżycowej nocy. Tak szybko, jak trwa
okamgnienie, miejsce eksplodowało iskrzącymi się plamami barw. Zbierająca się
tu i ówdzie w oczkach mętna zielonkawa woda odbijała w sobie migotliwy blask
kołyszących się nad zmarzliną świecek, dusz zmarłych przybierających postać
ogników. Schyliwszy swe zimne niebieskawe płomienie pod wpływem mroźnego oddechu
wiatru, bezszelestnie kołysały się na boki.
I
choćby zrobiło się krok w przód – one zawsze wydawały się odległe, nie do
uchwycenia.
Z
nagich koron drzew spadały ni gwiazdy, ni jaśniejący pył – niby żar, sypany
przez demony ognia. Wysoko mienił się szkarłatem, w miarę opadania przybierał
kolor pomarańczy i żółci, by zgasnąć przy samej ziemi. Oświetlał to wszystko
tak doskonale, że Fenris nie omieszkała rozglądnąć się dokładniej.
Za
drzewami czaiły się rozmaite istoty, wychylające ciekawsko głowy. Niektóre z
nich były piękne, aczkolwiek ich oczy błyszczały niebezpiecznie; inne –
odrzucające swą brzydotą – spoglądały przyjaźnie, a z ich paskudnych warg dało
się wyczytać coś w rodzaju uśmiechu.
Pewne
stworzenia nie chowały się wcale. Na przykład ta obrzydliwa, wysuszona kobieta
z jednym okiem, jak nic pasująca do opisu Licha. „Licho nie śpi”, powiadali
ludzie, snując legendy o demonie karmiącym się nieszczęściem tych, którym dotąd
się powodziło. Wędrowała po świecie, szukając krainy szczęśliwości, by wszystko
zepsuć.
Nie
patrzyła na Fenris z zainteresowaniem. Zdawała się stać w miejscu bezczynnie od
wielu dni.
„Nie
ma już na świecie ludzi szczęśliwych” — przemknęło dziewczynie przez myśli. — „Ty szpetna
nieboraczko!”
Tuż
obok, na poczerniałym przewalonym pniu, siedziała strzyga, powiązana z trupem
niemowlęcia. Ta niska owłosiona maszkara o nieproporcjonalnie długich rękach
zakończonych zakrzywionymi pazurami miała wydłużony pysk, wargi cienkie i
spierzchnięte, bez powodzenia starające się schować przerażającej długości
zębiska o trójkątnym kształcie. Spojrzenie ogromnych tęczówek okrągłych oczu
przepełnionych mieszaniną szaleństwa, nienawiści i głodu, wwiercały się w twarz
Fenris, jakby chcąc dostać się do jej mózgu.
Dziewczyna
czuła, że nie jest tu bezpieczna, ale cóż mogła poradzić? Nikt nie powiedział,
iż ktokolwiek będzie zachowywał się wobec niej ulgowo. Najwyraźniej jednak
demony wykazywały odrobinę tolerancji, widząc pierwszą osobę, która się tu
dostała. Ta strzyga mogła ją udusić i wypić krew, by zaspokoić nienasycony
głód. Nic jej nie stało na przeszkodzie.
Czy
te stworzenia były złe? Takie okazało się ich przeznaczenie – istnieć, istnieć
w określony sposób, na szczególnych warunkach. Fenris też podlegała fatum, ale
nie miała tyle ograniczeń, co one. Potrafiła odmienić bieg wydarzeń, snując
przepowiednie i przestrzegając tych, których te wróżby dotyczyły. Ale
obowiązywał ją zakaz stosowania proroctw dla własnych korzyści – co miało na
celu powstrzymanie jej przed uzależnieniem od własnych mocy. Sprawa Daraliela
był wyjątkiem, senna wizja przyszła nieoczekiwanie.
Musiała
przyznać - nie ostrzegła go ze względu na jego dobro. To o siebie dbała w
głównej mierze, bojąc się wypuścić z zamkniętych dłoni piękne uczucie, które
zamierzało kwitnąć.