Rusałki
wyrwały ją z zamyślenia, gdy kładły pakunek chrustu tuż obok jej stóp. Ukradkiem zerknęły na nią badawczo. Czy
domyślały się, co na ich temat przemknęło jej przez myśl? Uśmiechnęły się do
niej tajemniczo, jakoby wyczytały nawet to pytanie z zazwyczaj pozbawionej
wyrazu twarzy.
Nie
wiele myśląc, uklęknęła. Zgiąwszy z trudem skostniałe kolana, wzięła w
zdrętwiałe od zimna palce krzesiwo i średniej wielkości krzemień. Dokładnie
zgarnęła w jedno miejsce proszek sporządzony z huby, po czym spróbowała
rozpalić ogień.
Łup,
łup.
Specyficzny
dźwięk krzesiwa uderzającego w krzemień odbił się po okolicy cichym echem.
Fenris drżały ręce, wiedziała, że wszyscy spoglądają na nią wyczekująco.
Mamrocząc nawet sobie nieznane zaklęcia, starała się skupić na swojej
powtarzającej się rytmicznie czynności.
„Oto
siedzę tu, w środku lasu, a otacza mnie czereda demonów w napięciu
wyczekujących ognia - jak jastrzębie, obserwujące zdychające zwierzę” — pomyślała speszona, o
włos unikając uderzenia w palce.
Coś
smutnego tkwiło w tej pełnej napięcia atmosferze. A może to tylko Fenris
zrobiło się żal samotnych istot, którym nikt nigdy nie ofiarował ciepła?
Prawdopodobnie.
Któraś
z kolei iskra przyniosła ze sobą specyficzny, wyjątkowo mocny kwaśny zapach.
Skoczyła na hubkę, po czym zniknęła jak głodny robak, który chce wygryźć tunel
w jabłku. Cienka stróżka dymu wypłynęła leniwie do góry.
Wtedy
zaczął się harmider. Nie było już ciszy, nie było spokoju. Chmara istot
wyskoczyła z leśnego gąszczu, znalazła się przy Fenris i zaczęła tworzyć ciasny
mur dookoła niej. Jedni krzyczeli coś o nie dopuszczeniu mocnego wiatru, inni
tańczyli dziko w radosnym podnieceniu, reszta unosiła kawałki chrustu, by za
chwilę położyć je na płomieniu i mieć swój udział w uroczystości. Tumult stał
się nie do zniesienia.
Fenris
odsunęła się instynktownie, pozwalając im tłoczyć się w kole. Chociaż też była
zmarznięta, uznała, że oni czekali na ciepło dłużej i bardziej go potrzebują.
Spoglądając na zachwycone ogniem rusałki i Licho niepewnie zbliżające się do
jasnego blasku, uśmiechnęła się do siebie.
— Dziękujemy ci — odezwał się utopiec; a
był to stwór szkaradny, i chociaż dobrze mu z oczu patrzyło, nie dało się
zignorować odpychającego wrażenia. Ciemną oślizgłą skórę pokrytą szlamem
szpeciły ropiejące rany i sińce. Długie, skołtunione włosy, rosnące na zbyt
dużej głowie podkreślały chuderlawość jego sylwetki. Połączone błonami palce,
przypominające obdarte z mięsa kości, zaciskały się niepewnie na krzywym kubku
wypełnionym czymś zielonym. —
Przyjmij to. Jako symbol podzięki z
naszej strony.
Fenris
zerknęła ze skrywaną odrazą w mętne tęczówki jego oczu, ale wzięła kubek i
skinęła głową.
— Niech przeznaczenie
wam sprzyja —
życzyła mu z głębi swojego przemarzniętego serca. — Odnajdźcie swój spokój
tam, dokąd listopadową porą odlatują ptaki.
Spojrzała
badawczo do wnętrza garnuszka. W napoju pływało coś śluzowatego, ale spróbowała
przejść obok tego obojętnie. Z beznamiętną miną uniosła do ust naczynie, nie
dając po sobie poznać, że zebrało jej się na mdłości, kiedy jego zawartość
skojarzyła ze szlamem oblepiającym ciało stojącego przed nią stworzenia.
Wypiła
zawartość jednym haustem, bezskutecznie starając się nie skupiać myśli na smaku
ani zapachu. Gorzkawy napój zostawiał
swój ślad w gardle, gdzie jego nieprzyjemny smak przybierał na sile. Zamknęła
oczy, sącząc ostatnią kroplę.
„To
już koniec” —
pocieszyła się w duchu, odsuwając od siebie kubek. Otworzyła oczy i aż serce
zabiło jej szybciej ze zdumienia.
Wszystkie
istoty zmieniły się nie do poznania. Licho było młodą kobietą o smutnym wyrazie
twarzy – może nie pięknością z powodu nieregularnych rysów i wydłubanego oka,
które nieśmiało starała się zakryć jasnymi włosami – lecz tkwiło w niej coś, co
znacznie przybliżało ją do serca Fenris. Strzyga nie zamieniła się w niemowlę,
tylko w małą dziewczynkę o wielkich,
zdumionych oczach, przyciskającą do piersi słomianą lalkę. Nie miała w sobie
nic z poprzedniej nienawiści – zapewne iluzję wrogości tworzył jej poprzedni
wygląd.
Kiedyś
mogli tak wyglądać, ale najwyraźniej fatum chciało inaczej. Nieznane są prawa
rządzące światem ani metoda tworzenia przyszłości.
Fenris
wypuściła naczynie z dłoni. Otworzyła szerzej oczy, złożyła ręce na mostku i
skuliła się w sobie, nie mogąc powstrzymać łez szczęścia.
Daraliel,
a raczej... iluzoryczna wizja, wywołana wypiciem tajemniczego napoju. Trójkątna
twarz, stworzone do uśmiechu szerokie usta, ametystowe oczy o nieprzeniknionej
głębi i charakterystycznym, lekko skośnym kształcie… Misterne, zdziczałe dzieło
Błądzącego, rozmazujące się w tym świetle demonicznych ogni – jakoby grożąc, że
za kilka chwil zniknie.
Starała
się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ramiona, włosy, dłonie…
Radość
zamieniła się w dławiący żal. Nie potrafiła zamknąć w swojej pamięci całego
obrazu. Nawet jeśli chciała, tak bardzo chciała, brakowało jakiegoś elementu.
Widząc go tu przed sobą, nie umiała pozbyć się przemożonego wrażenia
nienasycenia.
Po
raz kolejny wróciły stare wspomnienia - ścieżka przyprószona okruchami
słodyczy, nie mogącej połączyć się w jedną, zgraną całość.
Łącząca
ich więź nie wypaliła się do końca. On istniał, nie żyjąc. Ona żyła, nie
istniejąc.
Wyciągnęła
drżącą dłoń przed siebie, ale zanim go dotknęła, jej palce natrafiły na
chłodną, niewidzialną ścianę.
Spojrzała
na szlam utopca, leniwie skapujący z opuszków. Uśmiechnęła się gorzko, uzmysławiając sobie, że zjawa nie jest w
najmniejszym stopniu cielesna. Wierzchem dłoni wytarła szramę z pokrywającej ją
słonej wilgoci.
Powinna
być silna. Hartowała się tyle lat! Dlaczego sama znajdowała sobie preteksty do
płaczu…? To smutne. Chociaż… bardziej głupie, o tak. A co najgorsze – śmieszne!
Doprowadzić się do tego stanu teraz, gdy miała przed sobą swój cel, swoją
ostoję… Kto by pomyślał? Tyle rzeczy chciała mu przekazać, a marnowała czas na
łzy. Postępowanie niegodne wyroczni.
Mimo
wszystko powtórnie poczuła nieprzyjemny skurcz w sercu. Nie lubiła pośmiertnej
formy wesołego elfa. Kochała jego duszę całym sercem, ale do ciała nie mogła
się przemóc. Pocieszała się tylko, że kiedyś sobie poradzi z tym problemem, nie
będzie się wzdragać przed patrzeniem na niego. Nikomu nie życzyła uczucia
obrzydzenia pomieszanego z miłością.
— Fenris… — zaczął Daraliel bardzo
uroczystym tonem. —
Serce mi mówiło, że przybędziesz.
„Serce
podpowiadało mi, że cię znajdę!” — chciałaby zawołać, ale głos uwiązł jej
w gardle. Wiele razy malowała to spotkanie w wyobraźni, lecz nie tak wyglądało.
Gdzie ta fantazmatyczna chwila radosnego szczebiotania?
Przełknęła
ślinę, wydęła usta. Właśnie nadszedł
czas, żeby coś powiedziała.
— J-ja… Oni nie
po-pozwolili —
zająknęła się —
mi cię szukać. Ja…
Notorycznie
zapominała języka w gębie. Ogarniała ją o wiele większa panika niż podczas
spotkania z demonami. Chłód bijący od zamarzniętej ziemi nie ostudzał jej
zapału do powiedzenia czegoś istotnego, przez co plątała się we własnych
myślach jeszcze bardziej.
Na
szczęście Daraliel przejął inicjatywę, mówiąc naprędce:
— Starszyzna chciała
mnie od ciebie odsunąć, a ja byłem naiwny. Nie wiedzieli czy wyjdę z bitwy
cało, więc „na wszelki wypadek” — zaakcentował ponuro — zastawili na mnie
zasadzkę —
pokręcił głową zrezygnowany. —
Myślałem, że widzę ciebie, ale ona miała warkocz z białego końskiego włosia! — prychnął nagle, już
nie kryjąc wściekłości. Był tak wzburzony, iż wizja jego ciała zamazała się na
chwilę. — A wtedy…
— Wiem.
Fenris
w końcu się opamiętała. Widząc pasję na twarzy Daraliela, zmarszczyła brwi i
zacisnęła pięści.
— Już na zawsze
pozostaniemy razem —
dodała po chwili, swoim wyuczonym, spokojnym głosem.
Odraza
do mieszkańców wioski urosła w niej do niewyobrażalnych rozmiarów. Nigdy nie
sądziła, że może odczuwać tyle nienawiści. Nieświadomie przez całe
dotychczasowe życie zbierała w sobie cząstki agresji i teraz, nagle, skierowała
je ku tym perfidnym istnieniom.
Postanowiła
kątem oka odszukać rusałki. Po wypiciu mikstury sprawiało jej to nie lada
wyzwanie: wszyscy zmienili się nie do poznania. W końcu je odnalazła. Tak, to
na pewno były one - trzymały się w
swojej trójce, ale ich wygląd bardzo się pogorszył. Owszem, odmłodniały,
pasowały do wieku trzynaście lat, lecz o ich skrajnym wyczerpaniu świadczyły
sińce pod oczami i zmarszczki na czołach.
Gdyby
Fenris została rusałką, jej postać nabrałaby wyrazistości. Nowa droga
przeznaczenia zmusiłaby ją do wesołości i czynienia psot. Tego skrycie
pragnęła.
Ona
i psoty. Kusząca wizja, chociaż na pierwszy rzut oka kompletnie szalona i nie
do pomyślenia. Czy miałaby taką twarz jak teraz, z tą pomarszczoną szramą?
Chyba nie. Gdyby rusałki wyglądały tak nieszczególnie jak wcześniej, znacznie
utrudniałoby to ich misję uwodzenia mężczyzn – a taki był ich cel.
Zasępiony Daraliel podążył za jej wzrokiem.
— Chyba nie masz
zamiaru…
— My pomożemy.
W
blasku polany zamigotały niewyraźnie jakieś twarze, powoli wyłaniające się z
mroku. Była to gromada małych dzieci; a przyglądały się one ogniu z takim
zdumieniem wymalowanym na okrągłych buziach, że Fenris myślała, iż pozostaną
takie na zawsze, jak pomniki, które wybitny rzeźbiarz wykuł dłutem w ułamek
chwili.