Mała
strzyga rozpromieniła się nagle i pomachała ręką w ich kierunku, zapraszając do
wspólnego korzystania z ofiarowanego im ciepła. Nowo przybyli jak gdyby od
niechcenia spojrzeli na Fenris, ale nie ruszyli się, milcząco odmawiając
udziału w obchodach święta.
Wyrocznia
wiedziała, co się szykuje. Krew, wciąż błyszcząca dookoła ich małych
kształtnych ust, zdążyła lekko zamarznąć. Niektórzy przybysze trzymali w rękach
sznury jelit i machali nimi w powietrzu; inni żonglowali wyrwanymi sercami lub
kawałkami wątroby, plamiąc swe ręce żółcią. Uczta sporządzona z mieszkańców
osady nie zaspokoiła ich głodu – wręcz przeciwnie, zaostrzyła apetyt jeszcze
bardziej.
Mikstura
straciła moc, w okamgnieniu powróciła paskudna rzeczywistość.
Świst
szponów w powietrzu, buchnięcie ognia, kłapnięcie zaślinionych szczęk. Fenris
cofnęła się raptownie, nie unikając ciosu. Ból, krew, jęk. Zębiska miażdżyły
jej ramiona jak kleszcze, przekrwione oczy syciły się widokiem cierpienia, z
gardzieli wydzierał się charkot.
Żałosny
pisk.
Strzygi
odskoczyły od niej jak poparzone, rzucając się do ucieczki. Szarpało nimi
gwałtownie, wyły w agonii, plując juchą. Grube sople lodu pojawiały się znikąd
i z głośnym świstem raz po raz przebijały je na wylot.
Łup,
łup – upadały bezwładnie jedna po drugiej, drąc pyskami po pokrytych śniegiem
kamieniach.
Coś
nad polaną błysnęło oślepiająco, rozpętała się wichura. Białe światło pojawiło
się znikąd i przybierało na sile, powoli pochłaniając swym lśnieniem
rozpierzchłe na boki zdezorientowane demony. Wkrótce zaczęło migotać
nierytmicznie.
Daraliel
zacisnął zimną szlamowatą dłoń na nadgarstku Fenris i pociągnął mocno, aby ją
odsunąć – ona jednak wyszarpnęła się gwałtownie, odpychając go do tyłu.
Nie miała zamiaru poddawać się przeznaczeniu.
Chciała umrzeć teraz.
Zasłoniła łokciem twarz, gdy śnieg, unoszący się
bezładnie w powietrzu, ustawicznie wpadał jej do oczu i warstwą oblepiał czoło.
Kaptur otulający głowę ześlizgnął się, wicher targał białe włosy na różne
strony.
Krzyknęła wściekle, kiedy siła wiatru pchała ją
wstecz. Zaparła się nogami, pochyliła do przodu. Opuściła w końcu rękę,
rezygnując z osłony, żeby zacisnąć palce na dotkliwie pogryzionym ramieniu.
Spomiędzy wirującego śniegu wysunęła się głowa, a
raczej obrzydliwy biały łeb o ludzkim kształcie. Twarz była jak pozbawiona
detalów maska – zrośnięte powieki, brak brwi czy rzęs, zapadnięte policzki, a
zamiast ust ciemne szczeliny rozdzierające dolną część fizys: niby wargi zszyte
grubymi pasami skóry... Trupioblada perłowa skóra owijała żylaste ciało,
wyodrębniające się ścięgna, mięśnie i wręcz odstające żebra.
Pomimo braku oczu tego stworzenia, można było
przysiąc, że widziało. Raz po raz odwracało głowę w stronę chowających się
demonów, prychało wściekle w kierunku bezwładnych strzyg.
Nienaturalnie cienkie i długie palce owinęły
się jak wąż wokół grubego sopla lodu.
Istota wydobyła z siebie głośny warkot, ale można
było z niejakim trudem zrozumieć poszczególne słowa.
—
Moje dziecko… Moje…
Fenris sparaliżowało. Nie potrafiła zmusić swojego
ciała do jakiegokolwiek ruchu, członki odmówiły posłuszeństwa, jakoby tak
naprawdę była obecna tylko duszą. Nawet
ból zdawał się ustąpić, chociaż jeszcze chwilę temu czuła krew spływającą po
ukrytym pod kożuchem przedramieniu.
Potężna postać górowała nad polaną, lśniąc w blasku
księżyca i dopalającego się ognia. Wszystkie demony zaczęły marnieć w oczach –
rozmazywały się lub to znikały na moment, to znów się pojawiały. Daraliel też.
Dziewczyna
przełknęła ślinę, pewna, że jej usta są sine jak lniana koszula.
—
Matka… — wyszeptała ledwo
dosłyszalnie, wciąż pod wrażeniem tego, co się działo.
Nie miała na myśli umarłej przy porodzie matki,
tylko Marzannę, straszliwą opiekunkę. Kto by pomyślał, że tak wygląda pani
śmierci, zimy i nieszczęścia…? Wcale nie przypominała tej słomianej kukły,
którą ludzie wrzucali wiosną do rzeki.
Skoro jednak sprawowała nad nią pieczę, to Fenris
nie powinna się bać.
Łatwiej pomyśleć, trudniej wykonać.
Ogarnęło ją wrażenie, że są same na świecie - tak
jakby rzeczywistość się wyłączyła, pozwalając na rozegranie się naładowanego
okropieństwami spektaklu. Wyścielona zamarzniętymi grudami ziemi podłoga sceny
- niewątpliwie w kształcie koła – gościła dwie aktorki, chociaż druga sprawiała
wrażenie bezpłciowej. Ono i ona w jednym – potężne bóstwo znienawidzone przez
wszystkich za rozsiewanie zgryzoty oraz cieszące się pewnego rodzaju
autorytetem. Ona – nieczystej krwi istota, będąca jednocześnie wyrzutkiem i
faworytą społeczeństwa. Znajdywały się naprzeciwko siebie, w pozach
przywodzących na myśl pewną odmianę kalectwa.
Upiorna bogini wciągnęła powietrze, rozszerzając
nozdrza.
—
Gdzie… — wycharczała,
pochylając kark i zbliżając do wyroczni szkaradną twarz. — Gdzie jest… wybrany?
Gdzie ten, który widzi…?
Dziewczyna ukradkowo rozglądnęła się na boki.
Wykrzywiona przerażeniem twarz Daraliela, znikające po jednej rusałki,
rozmywające się strzygi. Głośne bicie własnego serca, swąd umierającego
płomienia.
Zacisnęła zęby, odważnie spojrzała w oczy bestii – a
przynajmniej w miejsce, gdzie powinny być.
—
To ja — odpowiedziała już
głośno i wyraźnie, opanowując lęk. — Znana mi przeszłość i przyszłość!
Jej pobrzmiewający nutą zuchwałości głos odbił się
echem po polanie. Potem nastąpiła krótka, aczkolwiek irytująca cisza, której
nie dało się zignorować.
W końcu nadeszła odpowiedź. Rozwścieczony syk,
zakończony skrzekliwym wrzaskiem:
—
Mesjasz widzi przez serca! Nie skaziła go nienawiść, umie kochać… Rozpala
płomienie życia! Zabij go!
Fenris poczuła jak żałosny krzyk monstrum rozsadza
jej uszy. Ledwo powstrzymała dłonie przed ich gwałtownym przylegnięciem do
skroni. Postanowiła przynajmniej udawać twardą, chociaż świadomość, że ukochany
zaraz może zniknąć, przyprawiała ją o zawroty głowy.
Jak uczyli ją tego druidzi? Głowa do góry, plecy
wyprostowane, ramiona w dół. Spróbowała unormować oddech, żeby głos nie
zdradził zdenerwowania. Wdech, wydech…
—
Umieść błąkające się dusze w krainie umarłych, a ja znajdę Mesjasza i poderżnę
mu gardło! —
zawołała jednym tchem, za wszelką cenę starając się wyglądać na pewną siebie.
Niestety, ostatnie słowa przybrały nieco piskliwy ton. Przeraziły ją słowa,
które z siebie wyrzuciła. Nie pomyślała nad tym dokładnie... ale czy miała czas
na rozterki?
Dziewczyna poczuła kapiącą na policzki chłodną
ślinę, kiedy poczwara ponownie podniosła głos.
—
Śmiesz stawiać mi warunki?! Mi, bogini śmierci?!
Sopel w jej zniekształconej dłoni przełamał się na
pół. Zbesztanie nie wywarło na Fenris wielkiego wrażenia, chociaż pierwotny
instynkt nakłaniał ją do odsunięcia się. Nie miała nic do stracenia. Mogła
umrzeć, ale jeśli byłaby w stanie podarować szczęście tym uwięzionym na zawsze
duszom, nie wahałaby się ani chwili…
Marzanna zarzuciła głową na prawo i lewo, jakby wiła
się w oszałamiającej agonii. Garbiła się, kręciła, w końcu oplotła
odstręczającymi giętkimi palcami gardło - jak gdyby czuła w przełyku gorycz
trucizny. Rozległ się wielotonowy jęk - wtedy, za szparami jej otworu gębowego
zamigotało coś niewielkiego. Ustawicznie dobijało się do wewnętrznej strony
szczelin ledwie widocznych warg, naciągając je. Bez wątpienia to coś chciało
wyjść – aż w końcu wystrzeliło zawrotną prędkością, rozdzierając białe mięso.
Wyrocznia
w nagłym odruchu puściła ranne ramię i wyciągnęła przed siebie sprawną rękę,
aby uchwycić ów przedmiot. Nie zważała na fakt, że ocieka on jadowicie zielonym
śluzem.
Niebieska kula, lustrzana jak woda z jakimś mrocznym
błyskiem pośrodku. Wielkości gęsiego jaja o delikatnej, niesamowicie gładkiej
powierzchni.
Fenris nie czuła żadnego ciężaru. Czyżby to był
skrawek raju? Ułamek nieba? Chciałaby odszukać wzrokiem środek, przebić się
przez kłębiącą się wewnątrz chmurę. Była pewna, że umiałaby to zrobić.
Gdyby nie okoliczności, w których się znajdowała.
—
Trzymaj ich tam, wysługuj się nimi! — rozkazała okrutna bogini. — Gdy dasz mi głowę
Odkupiciela, otworzę im bramę zaświatów.
Demony znowu przybrały ludzkie postacie, jakoby
kontakt z przedmiotem wywołał wzmocnienie halucynacji. Wyrocznia nie mogła się
tym długo cieszyć. Wszyscy rozsypywali się w proch, po kolei, jeden po drugim.
Za każdym razem, gdy znikali, kula jarzyła się przez moment niebieskim
blaskiem, ledwo zauważalnie rosła w oczach. Jako, że istot na polanie wciąż
znajdowało się wiele, sfera nieustannie pulsowała błękitną aurą.
Fenris z trudem wyciągnęła krwawiącą rękę w kierunku
Daraliela. Ledwie musnęła opuszkami zimną elfią twarz, a jego wizerunek prysnął.
Okrągły obiekt zalśnił po raz ostatni.
Marzanna zniknęła.
Po prostu rozpłynęła się w powietrzu, co zabrało
ułamek chwili. Nie zostawiła po sobie żadnych śladów, wskazówek, ani nawet
okruszyny nieziemskiego światła. Jedynym dowodem jej obecności była jaśniejąca
kula i powietrze gęste od rozgoryczenia.
Dziewczyna przełknęła ślinę, łapiąc się za głowę.
Otrzymała za mało informacji, nie uda jej się wysączyć ani kropli krwi ze
swojej ofiary! Jak miała to zrobić?!
Ależ o czym ona myślała?
„Zabić niewinną osobę, która emanuje dobrocią?” — przyznała skruszona.
Po chwili jej tok myślenia zmienił się diametralnie, uśmiechnęła się
diabolicznie. — „Mord, mord! Ukręcić mu kark! Zadźgać, otruć,
utopić…” —
odetchnęła cicho, zrezygnowana. — „Czemu? Jaki jest tego cel? Mało to zła
na świecie? Wbrew swojemu sumieniu mam dolać oliwy do ognia, przecież to jest…
kuszące!”
Nie mogła obrać jednego toku rozumowania, chociaż
bardzo chciała. Gdzieś niewyraźnie majaczyła myśl, że Daraliel przebywa w
bezpiecznym miejscu i jest szczęśliwy, ale nie potrafiła się na tym skupić.
Rozpłakała się niespodziewanie. Przytknęła palce do
ust, żeby gryźć paznokcie, chociaż nigdy tego nie robiła. Zachichotała nerwowo.
—
Dlaczego ja… —
artykułowała słowa niewyraźnie —
znowu nie mam wyboru?
Nieoczekiwanie zawiesiła wzrok na kuli. Uniosła brwi
niby w zdumieniu, jednak jej twarz pozostała beznamiętna. Przekrzywiła nieco
głowę.
Ognisko zgasło. Zapachniało nadchodzącym świtem.