poniedziałek, 25 lutego 2013

VI.


Mała strzyga rozpromieniła się nagle i pomachała ręką w ich kierunku, zapraszając do wspólnego korzystania z ofiarowanego im ciepła. Nowo przybyli jak gdyby od niechcenia spojrzeli na Fenris, ale nie ruszyli się, milcząco odmawiając udziału w obchodach święta.
Wyrocznia wiedziała, co się szykuje. Krew, wciąż błyszcząca dookoła ich małych kształtnych ust, zdążyła lekko zamarznąć. Niektórzy przybysze trzymali w rękach sznury jelit i machali nimi w powietrzu; inni żonglowali wyrwanymi sercami lub kawałkami wątroby, plamiąc swe ręce żółcią. Uczta sporządzona z mieszkańców osady nie zaspokoiła ich głodu – wręcz przeciwnie, zaostrzyła apetyt jeszcze bardziej.
Daraliel nawet nie zdążył zareagować.
Mikstura straciła moc, w okamgnieniu powróciła paskudna rzeczywistość.
Świst szponów w powietrzu, buchnięcie ognia, kłapnięcie zaślinionych szczęk. Fenris cofnęła się raptownie, nie unikając ciosu. Ból, krew, jęk. Zębiska miażdżyły jej ramiona jak kleszcze, przekrwione oczy syciły się widokiem cierpienia, z gardzieli wydzierał się charkot.
Żałosny pisk.
Strzygi odskoczyły od niej jak poparzone, rzucając się do ucieczki. Szarpało nimi gwałtownie, wyły w agonii, plując juchą. Grube sople lodu pojawiały się znikąd i z głośnym świstem raz po raz przebijały je na wylot.
Łup, łup – upadały bezwładnie jedna po drugiej, drąc pyskami po pokrytych śniegiem kamieniach.
Coś nad polaną błysnęło oślepiająco, rozpętała się wichura. Białe światło pojawiło się znikąd i przybierało na sile, powoli pochłaniając swym lśnieniem rozpierzchłe na boki zdezorientowane demony. Wkrótce zaczęło migotać nierytmicznie.
Daraliel zacisnął zimną szlamowatą dłoń na nadgarstku Fenris i pociągnął mocno, aby ją odsunąć – ona jednak wyszarpnęła się gwałtownie, odpychając go do tyłu.
Nie miała zamiaru poddawać się przeznaczeniu. Chciała umrzeć teraz.
Zasłoniła łokciem twarz, gdy śnieg, unoszący się bezładnie w powietrzu, ustawicznie wpadał jej do oczu i warstwą oblepiał czoło. Kaptur otulający głowę ześlizgnął się, wicher targał białe włosy na różne strony.
Krzyknęła wściekle, kiedy siła wiatru pchała ją wstecz. Zaparła się nogami, pochyliła do przodu. Opuściła w końcu rękę, rezygnując z osłony, żeby zacisnąć palce na dotkliwie pogryzionym ramieniu.
Spomiędzy wirującego śniegu wysunęła się głowa, a raczej obrzydliwy biały łeb o ludzkim kształcie. Twarz była jak pozbawiona detalów maska – zrośnięte powieki, brak brwi czy rzęs, zapadnięte policzki, a zamiast ust ciemne szczeliny rozdzierające dolną część fizys: niby wargi zszyte grubymi pasami skóry... Trupioblada perłowa skóra owijała żylaste ciało, wyodrębniające się ścięgna, mięśnie i wręcz odstające żebra.
Pomimo braku oczu tego stworzenia, można było przysiąc, że widziało. Raz po raz odwracało głowę w stronę chowających się demonów, prychało wściekle w kierunku bezwładnych strzyg.
Nienaturalnie cienkie i długie palce owinęły się  jak wąż wokół grubego sopla lodu.
Istota wydobyła z siebie głośny warkot, ale można było z niejakim trudem zrozumieć poszczególne słowa.
Moje dziecko… Moje…
Fenris sparaliżowało. Nie potrafiła zmusić swojego ciała do jakiegokolwiek ruchu, członki odmówiły posłuszeństwa, jakoby tak naprawdę była obecna tylko duszą.  Nawet ból zdawał się ustąpić, chociaż jeszcze chwilę temu czuła krew spływającą po ukrytym pod kożuchem przedramieniu.
Potężna postać górowała nad polaną, lśniąc w blasku księżyca i dopalającego się ognia. Wszystkie demony zaczęły marnieć w oczach – rozmazywały się lub to znikały na moment, to znów się pojawiały. Daraliel też.
 Dziewczyna przełknęła ślinę, pewna, że jej usta są sine jak lniana koszula.
Matka… wyszeptała ledwo dosłyszalnie, wciąż pod wrażeniem tego, co się działo.
Nie miała na myśli umarłej przy porodzie matki, tylko Marzannę, straszliwą opiekunkę. Kto by pomyślał, że tak wygląda pani śmierci, zimy i nieszczęścia…? Wcale nie przypominała tej słomianej kukły, którą ludzie wrzucali wiosną do rzeki.
Skoro jednak sprawowała nad nią pieczę, to Fenris nie powinna się bać.
Łatwiej pomyśleć, trudniej wykonać.
Ogarnęło ją wrażenie, że są same na świecie - tak jakby rzeczywistość się wyłączyła, pozwalając na rozegranie się naładowanego okropieństwami spektaklu. Wyścielona zamarzniętymi grudami ziemi podłoga sceny - niewątpliwie w kształcie koła – gościła dwie aktorki, chociaż druga sprawiała wrażenie bezpłciowej. Ono i ona w jednym – potężne bóstwo znienawidzone przez wszystkich za rozsiewanie zgryzoty oraz cieszące się pewnego rodzaju autorytetem. Ona – nieczystej krwi istota, będąca jednocześnie wyrzutkiem i faworytą społeczeństwa. Znajdywały się naprzeciwko siebie, w pozach przywodzących na myśl pewną odmianę kalectwa.
Upiorna bogini wciągnęła powietrze, rozszerzając nozdrza.
Gdzie… wycharczała, pochylając kark i zbliżając do wyroczni szkaradną twarz. Gdzie jest… wybrany? Gdzie ten, który widzi…?
Dziewczyna ukradkowo rozglądnęła się na boki. Wykrzywiona przerażeniem twarz Daraliela, znikające po jednej rusałki, rozmywające się strzygi. Głośne bicie własnego serca, swąd umierającego płomienia.
Zacisnęła zęby, odważnie spojrzała w oczy bestii – a przynajmniej w miejsce, gdzie powinny być.
To ja odpowiedziała już głośno i wyraźnie, opanowując lęk. Znana mi przeszłość i przyszłość!
Jej pobrzmiewający nutą zuchwałości głos odbił się echem po polanie. Potem nastąpiła krótka, aczkolwiek irytująca cisza, której nie dało się zignorować.
W końcu nadeszła odpowiedź. Rozwścieczony syk, zakończony skrzekliwym wrzaskiem:
Mesjasz widzi przez serca! Nie skaziła go nienawiść, umie kochać… Rozpala płomienie życia! Zabij go!
Fenris poczuła jak żałosny krzyk monstrum rozsadza jej uszy. Ledwo powstrzymała dłonie przed ich gwałtownym przylegnięciem do skroni. Postanowiła przynajmniej udawać twardą, chociaż świadomość, że ukochany zaraz może zniknąć, przyprawiała ją o zawroty głowy.
Jak uczyli ją tego druidzi? Głowa do góry, plecy wyprostowane, ramiona w dół. Spróbowała unormować oddech, żeby głos nie zdradził zdenerwowania. Wdech, wydech…
Umieść błąkające się dusze w krainie umarłych, a ja znajdę Mesjasza i poderżnę mu gardło! zawołała jednym tchem, za wszelką cenę starając się wyglądać na pewną siebie. Niestety, ostatnie słowa przybrały nieco piskliwy ton. Przeraziły ją słowa, które z siebie wyrzuciła. Nie pomyślała nad tym dokładnie... ale czy miała czas na rozterki?
Dziewczyna poczuła kapiącą na policzki chłodną ślinę, kiedy poczwara ponownie podniosła głos.
Śmiesz stawiać mi warunki?! Mi, bogini śmierci?!
Sopel w jej zniekształconej dłoni przełamał się na pół. Zbesztanie nie wywarło na Fenris wielkiego wrażenia, chociaż pierwotny instynkt nakłaniał ją do odsunięcia się. Nie miała nic do stracenia. Mogła umrzeć, ale jeśli byłaby w stanie podarować szczęście tym uwięzionym na zawsze duszom, nie wahałaby się ani chwili…

Marzanna zarzuciła głową na prawo i lewo, jakby wiła się w oszałamiającej agonii. Garbiła się, kręciła, w końcu oplotła odstręczającymi giętkimi palcami gardło - jak gdyby czuła w przełyku gorycz trucizny. Rozległ się wielotonowy jęk - wtedy, za szparami jej otworu gębowego zamigotało coś niewielkiego. Ustawicznie dobijało się do wewnętrznej strony szczelin ledwie widocznych warg, naciągając je. Bez wątpienia to coś chciało wyjść – aż w końcu wystrzeliło zawrotną prędkością, rozdzierając białe mięso.
Wyrocznia w nagłym odruchu puściła ranne ramię i wyciągnęła przed siebie sprawną rękę, aby uchwycić ów przedmiot. Nie zważała na fakt, że ocieka on jadowicie zielonym śluzem.
Niebieska kula, lustrzana jak woda z jakimś mrocznym błyskiem pośrodku. Wielkości gęsiego jaja o delikatnej, niesamowicie gładkiej powierzchni.
Fenris nie czuła żadnego ciężaru. Czyżby to był skrawek raju? Ułamek nieba? Chciałaby odszukać wzrokiem środek, przebić się przez kłębiącą się wewnątrz chmurę. Była pewna, że umiałaby to zrobić.
Gdyby nie okoliczności, w których się znajdowała.
Trzymaj ich tam, wysługuj się nimi! rozkazała okrutna bogini. Gdy dasz mi głowę Odkupiciela, otworzę im bramę zaświatów.
Demony znowu przybrały ludzkie postacie, jakoby kontakt z przedmiotem wywołał wzmocnienie halucynacji. Wyrocznia nie mogła się tym długo cieszyć. Wszyscy rozsypywali się w proch, po kolei, jeden po drugim. Za każdym razem, gdy znikali, kula jarzyła się przez moment niebieskim blaskiem, ledwo zauważalnie rosła w oczach. Jako, że istot na polanie wciąż znajdowało się wiele, sfera nieustannie pulsowała błękitną aurą.
Fenris z trudem wyciągnęła krwawiącą rękę w kierunku Daraliela. Ledwie musnęła opuszkami zimną elfią twarz, a jego wizerunek prysnął.
Okrągły obiekt zalśnił po raz ostatni.
Marzanna zniknęła.
Po prostu rozpłynęła się w powietrzu, co zabrało ułamek chwili. Nie zostawiła po sobie żadnych śladów, wskazówek, ani nawet okruszyny nieziemskiego światła. Jedynym dowodem jej obecności była jaśniejąca kula i powietrze gęste od rozgoryczenia.
Dziewczyna przełknęła ślinę, łapiąc się za głowę. Otrzymała za mało informacji, nie uda jej się wysączyć ani kropli krwi ze swojej ofiary! Jak miała to zrobić?!
Ależ o czym ona myślała?
„Zabić niewinną osobę, która emanuje dobrocią?” przyznała skruszona. Po chwili jej tok myślenia zmienił się diametralnie, uśmiechnęła się diabolicznie.   „Mord, mord! Ukręcić mu kark! Zadźgać, otruć, utopić…” odetchnęła cicho, zrezygnowana. „Czemu? Jaki jest tego cel? Mało to zła na świecie? Wbrew swojemu sumieniu mam dolać oliwy do ognia, przecież to jest… kuszące!”
Nie mogła obrać jednego toku rozumowania, chociaż bardzo chciała. Gdzieś niewyraźnie majaczyła myśl, że Daraliel przebywa w bezpiecznym miejscu i jest szczęśliwy, ale nie potrafiła się na tym skupić.
Rozpłakała się niespodziewanie. Przytknęła palce do ust, żeby gryźć paznokcie, chociaż nigdy tego nie robiła. Zachichotała nerwowo.
Dlaczego ja… artykułowała słowa niewyraźnie znowu nie mam wyboru?
Nieoczekiwanie zawiesiła wzrok na kuli. Uniosła brwi niby w zdumieniu, jednak jej twarz pozostała beznamiętna. Przekrzywiła nieco głowę.
Ognisko zgasło. Zapachniało nadchodzącym świtem.


Wygrany.